top of page

Jimi Hendrix

Zaktualizowano: 24 wrz 2018




 

Niezwykła fotografia.



I jej niezwykła historia:

"Edytor Rave zadzwonił do mnie i umówiliśmy się w Covent Garden Studio. Wygladało na to, że Terry (Rave) jest gotów by natychmiast przystąpić do pracy. Powiedział "Mike, czy zechcesz sfotografować nowego gościa w mieście, który nazywa sie Jimi Hendrix? Czy słyszałeś już "? Jimi ma tylko pół godziny czasu. Potem ma umówione interview. Poradzisz sobie z tym? " Pewnie. 22 letni, urodzony na Old East End fotograf, nie mógł przepuścić takiej okazji. Zapach Jimiego uderzył mnie zanim weszłem do studia. To była petunia. Jimi miał na sobie welwetowy żakiet, białą koronkową koszulę i z jego fryzurą afro, wyglądał bardzo niezwykle. Gdy spojrzałem przez obiektyw pożyczonego Hasselblada, zobaczyłem, że jego afro znika na niebieskim tle backgroundu. Założyłem czerwony, teatralny filtr na stroboskopowy reflektor umieszczony za jego głową. Pokazałem Jimiemu próbnego polarojda i on zachwycił się tym zdjęciem. Kiedy skończyłem pracę, pomyślałem, że całkiem nieźle mi poszło. Niedawno jeden z artystycznych krytyków nazwał to zdjęcie ikoną. Rave był bardzo zadowolony z tych zdjęć. Obiecał, że po wykorzystaniu, wydawnictwo je zwróci, ale tak się nigdy nie stało. Na szczęście zostawiłem sobie jeden negatyw. Później dowiedziałem się że i negatywy i fotografie, przechowywane przez Rave'a zostały w jego piwnicy pogryzione przez szczury i zalane wodą. Duża strata. Było tam sporo znakomitych zdjęć muzyów z lat sześćdziesiątych. W szaleństwie stawania sie wziętym fotografem, zapomniałem o tym negatywie na 40 lat. W latach osiemdziesiątych stałem się komercyjnym wydawcą. Wyjechałem do Los Angeles, a pudła z moimi pracami wyemigrowały wraz ze mna. W 1994, po słynnym trzęsieniu ziemi, moje materiały wylądowały w garażu mojego asystenta, Robby'ego. W 2010, Robby zadzwonił do mnie i spytał czy mogę odebrać te pudła. Wyobraźcie sobie moją radość, gdy wypatrzyłem twarz Jimiego pod grzybem zasłaniającym negatyw. Zajęło mi kilka lat skanowanie i odzyskiwanie każdego piksela tej fotografii. Ale udało się. Jestem z tego ogromnie dumny."

Mike Berkofsky

 

"Bycie bogiem to działalność uboczna. Podstawowa dzialalność to nagrywanie płyt, długie godziny w studio. Tłuczenie do znudzenia często jednego kawałka. Zmęczenie trasą i marzenie by chwilę odpocząć.... "

Andrew Loog Oldham


 

Jimi z bratem Leonem


Dzieciństwo Jimiego nie było łatwe, a sytuacja rodzinna mocno była skomplikowana.Napiszę jak to widzę, po przeczytaniu sporej ilości publikacji, pełnych różych plotek i sprzecznych ze sobą przypuszczeń. Szesnastoletnia Lucilla Jeter zakochała się mocno w Jamesie Allenie Hendrixie, zwanym Alem. Al był świetnym tancerzem i niezwykle czarującym chłopakiem. Lucilla dość szybko zaszła w ciążę i postanowili z Alem się pobrać. Byli wtedy bardzo zgodną i mocno zakochaną parą. Tuż po ślubie (trzy dni) w marcu 1942 roku Al dostał powołanie do wojska i wyjechał.

Lucilla zostala sama i wkrótce [27 listopada] ta 17-sto letnia, niedawno jeszcze uczennica, została matką. Ochrzciła syna John Allen i takie były początkowo imiona Hendrixa. Nazywano go Johnny. Lucilla bardzo źle radziła sobie w tej roli. Nie dostała żadnego finansowego wsparcia od armii. Matka, niedawno owdowiała i też nie była w stanie jej pomóc. Lucilla była tak z racji słabego zdrowia, jak i niezwykłej urody, rozpieszczaną panienką. Rola samotnej matki ją przerosła. Na wniosek babki Clarice Johnnym zajeła się kościelna instytucja opiekuńcza. Clarice wkrótce umarła a Johnnym zajęła się jej cioteczna siostra, zamieszkała w Kaliforni. Johnny wyjechał do Kaliforni gdzie miał wspaniały dom i czułą, serdeczną opiekę cioci babci i jej trójki dorosłych już dzieci. Jeszcze pod koniec służby wojskowej do Ala dotarły informacje, że Lucilla spotyka się z innym mężczyzną. Informatorem był ktoś z bliskiej rodziny samej Lucilli. Rozważał rozwód, ale wtedy do niego nie doszło. Po wyjściu z wojska w 1945 roku [odsłużył trzy lata ] Al zabrał syna od cioci-babci i wraz z Lucillą wprowadzili się do siostry Lucilli, Dolores. To właśnie ciotka Dolores przezwała Johnnego Buster i to przezwisko strasznie do niego przylgnęło. Gdy Johnny skończyl cztery lata, ojciec zalatwił mu urzędową zmianę imienia na James Marshall i powiadomił syna, że od tej pory ma na imię Jimi. Powodem zmiany imienia była zazdrość. Al podejrzewał, że John, to imię kochanka Lucilli. Mały Hendrix wpadł w rozpacz, bo nauczył się już u cioci-babci podpisywać John. Rodzice bardzo często i bardzo ostro się kłócili . Al miał napady zazdrości i urządzał piekielne awantury. Często dochodziło do rękoczynów z obu stron. Jimi bardzo źle to znosił i na wszelkie sposoby usiłował godzić rodziców. Taki to byl kotłujący się dramat miłości, zazdrości i często nienawiści. Nie miał Jimi wtedy łatwego życia. W 1948 urodził mu się brat Leon, a w rok później Joseph. Lucilla często znikała na kilka dni, lub kilka tygodni, lecz zawsze wracała. Urodziła w tym okresie jeszcze dwoje dzieci. Były kalekami i zostały oddane do adopcji. Do adopcji trafił też Joseph. Dopiero pod koniec 1950, pewnego wieczora Lucilla odeszła by nigdy nie wrócić. Jimi wspominał, że matka pocałowała go i powiedziała: "Jimi, dzieciaku, wybacz mi, ja muszę od tego wszystkiego uciekać". Rodzice rozwiedli sie w 1951 roku. Al dostał wszelkie prawa rodzicielskie i opiekuńcze. Zabronił synom kontaktować się z matką. Chłopcy często urywali się ze szkoły, by potajemnie odwiedzić Lucillę, którą mocno idealizowali. Jimi zawsze, do końca życia, miał przy sobie to zdjęcie.



 

Niewiele miał do powiedzenia, a jeszcze mniej do ofiarowania Al Hendrix, gdy zabierał syna od cioci-babci.

Jimi wspomina: "Było mi bardzo dobrze w Kaliforni. Nie wyobrażacie sobie jak bardzo było mi źle i jak bardzo się bałem, kiedy zabrał mnie z tamtąd jakiś, zupełnie wtedy dla mnie obcy facet. To jedno z najgorszych wspomnień mojego dzieciństwa." W 1967 roku, Keith Altham, reporter "New Musical Expres" odwiedził londyńskie mieszkanie wynajmowane wspólnie przez Hendrixa i Chasa Chandlera. Wspomina: "W sypialni Hendrixa pod lampą sufitową zawieszone były dwa małe cherubiny. Jimi kupił te figurki w którymś charity shop. Zauważyłem, że jeden z aniołków ma złamana rękę i powiedziałem o tym Hendrixowi. Jimi usmiechnął się i odpowiedział: a widzisz, że potrafi latać nie gorzej od drugiego... Potem Chandler powiedział mi, że te anioły mają metaforyczne znaczenie dla Hendrixa. Zrozumiałem, że sam Hendrix potrafił wzlecieć, mimo złamanego dzieciństwa. Potrafił wznieść się ponad nie."

Twórca wspaniałych filmów muzycznych, Tony Palmer: "Jimi urodził się muzykiem. Urodził się by grać. To, czego brakuje większości muzyków, nazywa sie feeling. Hendrix miał go w nadmiarze. Wielkim cudem Jimiego było też to, jak potrafił przezwyciężyć swoją ogromną nieśmiałość. Dziedzictwo dzieciństwa. Nie wielu zdaje sobie z tego sprawę."


 

Jimi z ojcem i domowymi zwierzakami


W kilku publikacjach spotkacie się z wątpliwościami na temat ojcostwa Ala. Nawet jest parę słów we wspomnieniach samego Ala. Al nigdy nie wyrażał wątpliwości co do ojcostwa w przypadku Jimiego. Co do Leona, w okresie ciąży Lucille zrobił parę awantur na ten temat. Po urodzeniu Leona chwalił się jednak i zachwycał drugim synem. Natomiast nie przyznawał się do dzieci kalekich [trójki]. Jednak gdy zrzekał się w sądzie wszelkich praw ojcowskich do nich, podpisał pismo którego istotna część brzmiała: "Są to moje urodzone dzieci i zrzekam się wszelkiego prawa do stanowienia o nich....." Później, nawet w stanie najmocniejszego upojenia alkoholowego, Al nie wypierał się dwóch pierwszych synów. Denerwowało go pierwsze imię Jimiego {John} gdyż uważał, że Lucille nadała jego synowi imię kochanka, którego poznała w czasie służby wojskowej Ala. Dlatego je prawnie zmienił.

Wspomnienia Ala, ojca Hendrixa mają tytuł "Mój syn Jimi" jednak gro zawartego w nich materiału dotyczy tego jakim świetnym facetem był Al i jakie nieszczęścia spotykały go w życiu. W bardzo wielu książkach, w wypowiedziach wielu związanych z Jimim osób (w tym brata, Leona) w artykułach i wywiadach z samym nawet Jimim, jest wiele wypowiedzi bardzo niezgodnych z opowieściami Ala. Wyjątkiem jest Cross, który chyba słabość miał do Ala jakąś i często się z nim zgadza. Wspomnę tylko o jednej sprawie. Ciotki Jimiego i jego koledzy z lat dzieciństwa opowiadają, że ojciec często i bardzo mocno bił Jimiego. Sam Al jakoś o tym nie wspomina.


 

Dzień otwarty w Fort Ord w lipcu 1961 roku. Ten wojak z gitarą to Jimi


W styczniu 1962 roku Jimi sformował w forcie Campbell [Kentucky] grupę The King Kasuals. Z Jimim grali Billy Cox na basie i Gary Ferguson na bębnach. Okazjonalnie grywał z nimi major Charles Washington na saksofonie. To był podstawowy skład kapeli. Zdarzało się jednak, że z Jimim grywali muzykujący wojacy nie będący w składzie King Kasuals. Zespół grał w dwóch klubach fortu Campbell. Wyjeżdżali też na koncerty do Clarsville [Tennesse]. Np. 6 lipca 1962 roku zespół dał dwa koncerty w Clarsville. Pierwszy w klubie dla amerykańskich weteranów. Drugi, poźno-wieczorny w Clarsville Pink Poodle Club.

Pierwszy cywilny skład The Kings Kasuals. Zdjęcie fatalne, ale lepszym nie dysponuję a wydaje mi się cenne. Styczeń 1963 rok, Club Del Marocco w Nashville

Jimi Hendrix, Alphonso Young [druga gitara], Billy Cox, niezidentyfikowany perkusista i słabo tu widoczny Buford Majors na saksofonie. Kapela wystąpiła w tym klubie w koncercie świątecznym w grudniu i grali później regularnie jeszcze w styczniu i lutym. W marcu Jimiego zaangażowała grupa Hank Ballard and The Midnighters [śpiewała z nimi Aretha Franklin] na koncerty w Południowej Carolinie.

14 marzec 1963r. Charleston, South Carolina


 

Jimi bardzo mocno związany był z ojcem. Z każdego miejsca w którym się znalazł pisał do niego.

Z wojska:


I zdjęcie


na którego odwrocie Jimi też napisał ojcu parę słów



A wojakiem Jimi był fatalnym. Jak wspomina jego były sierżant, Jimi spał na służbie, dekował się po kątach i nie mógł pojąć wojskowej dyscypliny. Karne YES SIR zupełnie mu nie wychodziło i wyraźnie nie mógł się doczekać końca służby. Jednak okres ten był jakoś dla Hendrixa ważny. Bardzo chętnie opowiadał później o tym jak był komandosem i skakał na spadochronie.


Z kalifornijskiego turnee z zespołem Little Richarda



I z Europy



Ostatnia wizyta Jimiego w domu, w Seattle:

To wtedy opowiadał Jimi ojcu o planach poszerzenia składu zespołu o instrumenty dęte. Jednym z prezentów od Jimiego była wtedy koszula dla ojca. Całkiem możliwe, że to właśnie w tej koszuli Al się tu prezentuje.


 

Jimi i Fayne Pridgeon


W 1964 roku Jimi Hendrix zawitał do Harlemu. Miejsca, które nazywano wtedy "domem czarnej muzyki" Hmm.... Pomimo, iż Elmore James, Jimmy Reed czy Big Maybelle odnosili spore sukcesy, blues w Harlemie umierał. Społeczeństwo Harlemu chciało słuchać mocnego rhytm & bluesa, a ceniło artystów takich jak James Brown i tylko takiej muzyki chciano tam słuchać. Jimi wspomina, że już na samym początku usłyszał, iż muzycy tacy jak Muddy Waters są przeżytkiem i nikt ich nie słucha. Równie chłodny był stosunek mieszkanców Harlemu do rocka. Gusty Hendrixa zdecydowanie się różniły. Jego uwielbienie dla bluesa było niezachwiane, ale też bardzo chętnie słuchał progresywnego białego folku. Nie mniej inspirował go rock. Obok artystów tradycyjnego bluesa, Jimi najchętniej słuchał wtedy Boba Dylana i The Beatles. Jimi pojawił się w Harlemie jako zupełnie początkujący muzyk. Nie miał żadnego dorobku i mimo, iż nie chciał ulegać panującym tam muzycznym modom, sytuacja go do tego zmusiła. Był bezdomny i zupełnie bez środków do życia. Zgłosił się do konkursu muzycznego w Apollo Theater. Zagrał to, co chcieli uslyszeć. Wygrał i dostał w nagrodę 25 dolarów. Były to jedyne pieniądze jakie Jimiemu zapłacono. Później mógł grać już tylko za darmo.

Jimi: "Wkopałem się w to granie w Apollo Theater i dosłownie umierałem z głodu przez trzy tygodnie. Żyłem w fatalnych warunkach. Sypiałem w zsypach na śmieci wielkich czynszówek. To było piekło. Biegały po mnie szczury a karaluchy wykradały mi z kieszeni cukierek, który miał być moim śniadaniem. Próbowałem jeść nawet skórki od pomarańczy."


Jimi miał jednak szczęście. Poznał piękną i mocną kobietę, Fayne Pridgeon. Fayne, mimo iż nie była muzykiem, była w środowisku muzyków bardzo lubiana. Przyjaźniła się z Otisem Reddingiem i Little Williem Johnem. Fayne i Jimi bardzo przypadli sobie do gustu. Zbliżyła ich też miłość do bluesa. Spędzali całe godziny na słuchaniu płyt ukochanych bluesmanów z potężnej kolekcji matki Fayne. Pridgeon była zauroczona znajomością i rozumieniem bluesa Hendrixa. Wspomina, iż pierwszym wspólnie słuchanym bluesem byl utwór "Anna Lee" Elmora Jamesa. Opowiada też, iż Jimi często słuchał wielokrotnie tego samego kawałka. Podnosił igłę, sam grał na gitarze i śpiewał jakiś fragment, po czym znowu kładł iglę na płytę.

Pridgeon widziała jak ciężko znaleźć Jimiemu sensowne granie w Harlemie. Postanowiła mu pomóc. Poprzez przyjaciół załatwiła spotkanie z Isley Brothers. Jimi zrobił na nich pozytywne wrażenie. Początkowo uzyskał pozycję gitarzysty w zespole supportujacym występy Isley Brothers, ale szybko dołączył do zespołu.

W tym czasie, zwrócił na Jimiego uwagę szef wytwórni nagraniowej Sue Records, Juggy Murray. Murray nagrywał płyty Ike'a i Tiny Turnerów a od czasu wydania ich singla "A Fool in Love" zaczął się bardzo na rynku muzycznym liczyć. Murray tak opowiada o pierwszym spotkaniu z Jimim. "Poszliśmy do Smalls Paradise gdzie zawsze brzmiała dobra muzyka. Występowali Isley Brothers i Hendrix grał z nimi na gitarze. Grał zębami, za plecami, był niesamowity. Gitarowy szatan. W czasie przerwy dałem mu wizytówkę. Potem przyszedł do mojego biura i podpisaliśmy umowę."

Murray miał nadzieję, że Jimi będzie dla niego kolejnym Ikem Turnerem i pozwoli mu znowu zabłysnąć. Ale Jimi Turnerem nie był.


Murray: "Po podpisaniu umowy Jimi był w studio tylko dwa razy. On nie był Ikem i nie wiedziałem jak z nim zrobić przebój. Chciał być tylko gitarzystą bluesowym i rockowym, więc jak miałem z nim zrobić hit? Próbowaliśmy dwóch różnych rzeczy, ale nic nam nie wychodziło."

Panowie nie byli w stanie się zrozumieć. Jestem pewny, że później Murray mocno tego żałował. Jimi nadal grał z Isley Brothers. Myślę, że ze wszystkich grup z którymi Jimi grywał wtedy, współpraca z Isley Brothers była najsensowniejsza. Miewali starcia. Jimi nie chciał zakładać uniformu i protestował przeciw graniu dokładnie tych samych dźwieków każdej nocy, jednak to tylko Isley dali mu możliwość nagrywania w studio.

Z Isley Brothers w Atlantic Studio


Jednak Jimi "dusił" się w takiej formule jaką proponowali Isley. To absolutnie nie było to, o co mu chodziło. Myślę, że surowe solo Hendrixa w "Testify"najlepiej pokazuje na co było go stać. Jimi stawał sie coraz bardzie niespokojny i wkrótce grupę opuścił.


Po odejściu od Isley Brothers Jimi przyjął pseudonim Maurice James i dołączył do zespołu Little Richarda. Ich współpraca była krótka acz burzliwa. Richard miał bardzo maleńką tolerancję do wszystkiego, co uważał za naruszenie jego autorytetu a Jimi nie był wystarczająco posłuszny. Były spięcia co do ubioru i zachowania na scenie. Richard też zarzucał Jimiemu, że jego gra i zachowanie odwraca uwagę od głównej gwiazdy, czyli od niego. Ale to nie te nieporozumienia były powodem odejścia Jimiego. Hendrix: "Zrezygnowałem z powodu nieporozumień finansowych. Richard nie chciał płacić. Po pięciu i pół tygodniach grania za darmo, odszedłem. Nie możesz żyć obietnicami gdy jesteś w trasie. Nie najesz się tym. Musiałem zrezygnować."

Stabilne koncerty {i zarobki} znów stały się marzeniem. W tej trudnej sytuacji Jimi czerpał siłę z pięknej relacji z Fayne. Zamieszkali razem w Harlemie. Często żyli na hot dogach, bo nie było ich stać na nic lepszego. Zdarzało się, że Jimi kupił sukienkę dla Fayne czy bluesowego winyla, a potem brakowało na czynsz.

W 1965r. Jimi pracował jako gitarzysta sesyjny z kapelami Joey Dee and The Starliters i Curtis Knight and The Squires. Nie były to popularne kapele i koncerty z nimi nie były w stanie zapewnić Hendrixowi utrzymania. Jimi szukać musiał dodatkowych źródeł dochodu. Wyjściem były krótkie trasy z Kingiem Curtisem i innymi muzykami.


Jimi Hendrix, Joey Dee i Wilson Pickett

Jimi: " Byłem już tym wszystkim bardzo zniechęcony. Miałem dość. Granie wciąż tych samych dźwięków mnie dobijało. Byłem tylko figurą w cieniu. Po za zasięgiem wzroku i bez znaczenia. Miałem głowę wypełnioną muzyką i pomysłami, ale potrzebowałem do tego ludzi a nie łatwo było ich znaleźć. Miałem przyjaciół w Harlemie i mówiłem im - chodźmy razem do Village i zróbmy coś. Ale oni byli zbyt leniwi albo za bardzo się bali. Chcieli też bym zagwarantował im pieniądze. Tłumaczyłem, nie dostaniesz pieniędzy od razu, bo to my chcemy coś im dać. Trzeba umieć zrezygnowac z kilku rzeczy na początek. Nie chcieli sie ruszyć. Poszedłem do Village sam i nareszcie mogłem zacząć grać tak jak chciałem."

Sfrustrowany brakiem sukcesu i mocno juz zniechęcony życiem w Harlemie, Hendrix przeprowadził się do Greenwich Village. W Village dominowała folkowa muzyka, ale ogromna ilość pubów i klubów nocnych dawała szansę zaistnienia bardzo różnorodnym artystom. Hendrix bardzo szybko poczuł ducha Village. Zaaklimatyzował się błyskawicznie i doskonale radził sobie w tym środowisku.

Jimi: "W Village ludzie byli zupełnie inni niż w Harlemie. O wiele bardziej przyjaźni. Nie mogłem już znieść Harlemu. Nigdzie nie spotkałem tak nieprzychylnych ludzi. Zaczepki, często agresja. Miałem długie włosy, ale dbałem o nie. Często je wiązałem lub starałem się coś z nimi zrobić. Ubierałem sie też tak, by dobrze się czuć. W Harlemie wystarczyło wyjść na ulicę, by na każdym kroku slyszeć: o co to jest? Jakiś czarny Jezus. Albo co to za błazen? Najgorsze było to, że kumple z zespołów mi dokładali."

Hendrix zaczął się pojawiać w klubach. Zaprzyjaźnił się z liczącymi się w Village artystami, takimi jak John Hammond Junior. Zaczął grać w jamach. W "Night Owl" jamujący muzycy dostawali darmowe posiłki.

Hendrix: "Zmieniłem imię na Jimi James i założylem grupę The Blue Flames. Wszystko zaczęło się układać."

Z.L.

 

Szóstego stycznia 1966 roku Jimi oglądał wielkie bluesowe widowisko w Apollo Theater w Nowym Jorku. Widowisko zatytułowane było "Blues Revue Show" i wystąpili w nim: Sonny Terry & Brownie McGhee, T-Bone Walker, John Lee Hooker, Muddy Waters i Bo Diddley. Jimi był zachwycony spektaklem. Jimiemu towarzyszyła na koncercie Lithofayne Pridgeon, którą Hendrix zapoznawał w tym czasie z tajnikami gry na gitarze [i nie tylko]. Pridgeon wspomina, iż po koncercie Jimi powiedział jej, że zamierzał zrezygnować z grania rhytm and bluesa w swej karierze lecz po tym koncercie zmienił zdanie. Już w dwa tygodnie później Jimi wysłał kartkę pocztową do ojca. Jest na niej jedno zdanie które wiele mówi. Oto pełna jej treść:

Drogi Tato. Piszę kilka słów, żeby zawiadomić was, że ze mną wszystko w porządku w tym ogromnym i obszarpanym mieście, Nowym Jorku. Mam nadzieję, że wszyscy macie się dobrze. Powiedz Leonowi, że przesyłam mu pozdrowienia. Niedługo napiszę do was dłuższy list i postaram się przesłać jakieś fajne zdjęcie. Życzę Ci byś czuł się dobrze i by wszystko u Ciebie było OK. Powiedz Benowi i Erniemu, że gram teraz bluesa jakiego oni nigdy nie słyszeli. Dbaj o siebie. Jimi

 

Jimi miał zwyczaj pisać i rysować na hotelowych papeteriach. Robił notatki, pisał teksty piosenek, listy. Planował zawartość płyt i składy muzyków.......





Rysynki. Jimi też malował. Dwa z jego obrazów pokazałem w temacie Art


 


W kwietniu 2013 roku na londyńskim Soho przy 8 Ganton Street ruszył Jimi Hendrix Pop-Up Store. Od 1 do 12 kwietnia sklep świętował wydanie płyty People, Hell and Angels. W sklepie można było kupić zdjęcia, płyty, książki, oraz różne ciekawe pamiątki związane z Hendrixem. Pierwszego kwietnia Janie Hendrix podpisywała książkę "Jimi Hendrix the ultimate lyric book" 6-tego kwietnia w sklepie był Gerd Mankowitz. Opowiedział o swoich spotkaniach z Jimim i podpisywał zdjęcia, które można było nabyć w sklepie. Były wsród nich unikalne, niepublikowane egzemplarze.


Londyn. Soho. Ganton Street numer 8

Sklep był niewielki, lecz dwupoziomowy. Na parterze kupić można było płyty, książki, fotografie, plakaty i inne "akscesoria" z Hendrixem związane.



Tutaj, na ścianie trzy z kolekcji zdjęć z autografem Mankowitza. Ceny...bagatelka, od 1750 do 2200 funtów za sztukę.



DVD, CD i pięknie wydane winyle


Jeden ze strojów Jimiego. Przywieziony przez Janie Hendrix autentyk. W trosce o samopoczucie nie zapytalem o cenę...

By odwiedzić drugi poziom trzeba było zejść schodami do podziemia. W wejściu powitał nas plakat Jimiego reklamującego firmę Fender.



Tutaj można było zdjąć ze stojaka wybranego "Strata"

Pograć na nim.

i jeśli wola, kupić gitarę, samą lub z całym fenderowskim "osprzętem".



W sklepie przewijało się mnóstwo ludzi w bardzo różnym wieku i nie mniej różnej aparycji. Mnie szczególnie utkwiła w pamięci taka scena. Mocno starszy pan z wnuczkiem. Chłopak mógł mieć najwyzej 12-ście lat. Dziadek opowiadał mu, bardzo emocjonalnie, o Jimim i jego muzyce. Dzieciak był wdzięcznym i zainteresowanym słuchaczem. W rękach trzymał płyty Jimiego. Myślę, że prezent od dziadka. Może kiedyś ten 12-sto latek opowie o Jimim swoim dzieciom i wnukom.



 

Jimi i Blues

Na okładkach, przedstawionej powyżej, plyty "Jimi Hendrix: Blues" widnieją podobizny trzydziestu trzech artystów, których muzyka zainspirowała Hendrixa. Niezbyt do tego towarzystwa pasuje Curtis Mayfield, muzyk zdecydowanie soulowy. Może też nie do końca {mimo inspiracji} Ike Turner i Chuck Berry. Pozostała trzydziestka to prawdziwa elita Bluesa. Na pewno blues nie był jedyną muzyką słuchaną przez Jimiego na początku jego muzycznej drogi. Był jednak muzyką słuchaną, w tych pierwszych latach, najczęściej i miał na młodego Hendrixa wpływ najistotniejszy. Al [ojciec] wspomina, iż pierwszymi singlami Jimiego były płytki BB Kinga i Muddy'ego Watersa. Jimi chętniej wydawał pieniądze na płyty niż na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Al opowiadał, jak zasmuciło go, gdy Jimi kupił płyty, zamiast bardzo potrzebnych butów [skutkiem "zasmucania" Ala, zawsze było solidne lanie]. Były to głównie płyty bluesowe, choć jak większość dzieciaków dorastających w latach 50-siątych, Hendrixa fascynowały narodziny rock and rolla. Elvis Presley, Chuck Berry, Little Richard. Jednak w latach 60-siątych Jimi zdecydowanie wraca do bluesa. Richie Unterberger uważa, że mogło to być skutkiem lat spędzonych na południu Stanów. Chociaż zespoły, w których wtedy grywał do bluesowych raczej trudno było zaliczyć, grający w nich muzycy znali i cenili bluesa. Przeważnie wiedzieli o bluesie dużo więcej niż ich publiczność.

Można by napisać sporą ksiażkę o tym tylko, którzy bluesmani byli inspiracją dla Hendrixa. 28 stronicowa książeczka, dołączona do pierwszego wydania płyty "Jimi Hendrix: Blues" mogłaby stanowić jej podstawę. Jednak niektóre spekulacje, jak np. informacja, iż Jimi nauczył się wielu zagrań od podróżującego bluesmena Eddiego Kirklanda z Georgii w 1956 roku, wydają się być mocno naciągane.

Na pewno spory wpływ na Hendrixa miała muzyka BB Kinga. Na wzór Kinga, Hendrix robił pomiędzy gitarowymi riffami przerwy na partie wokalne. U BB Kinga [do czego sam się przyznaje] spowodowane było to tym, iż miał spory problem z jednoczesnym graniem solówek gitarowych i śpiewaniem. Dla Hendrixa nie było to trudne. Uważał jednak, że taki styl jest ciekawy i charakterystyczny dla bluesa. Zastosował to np. w "Red House". Jimi uhonorowal Mister Kinga coverem "Rock Me Baby".


Za artystę, który najbardziej zainspirował Hendrixa wokalnie, uważany jest {słusznie} Bob Dylan. Jednak myślę, że i od Muddy'ego Watersa wziął co nieco. Choćby ten żartobliwy i bardzo efektowny "Watersowski" ton, który słyszymy np. w "If 6 was 9". Watersa uhonorował Jimi coverami "Mannish Boy" i "I'm Your Hoochie Coochie Man".

Od Watersa zaczęło się zainteresowanie Chicagowskim Bluesem spod znaku "Chess". Kolejnym bluesmanem, który Hendrixa zafascynował był Howlin' Wolf. To coverem jego bluesa "Killing Floor" rozpoczął podbój Ameryki na festiwalu w Monterey.


BB był jednym z kilkunastu Kingów bluesa. A byli to prawdziwi królowie. Gdy Jimi spotkał Alberta Kinga był zachwycony tak jego niezwykłym, ognistym tonem gitary, jak i umiejętnością łączenia bluesa z funky-soulem. Ucieszyło go też bardzo, leworęczne granie Mister Alberta. Band of Gypsys nagrali w studio słynny utwór Alberta Kinga "Born Under a Bad Sign".


Jeszcze mocniej, co bardzo interesowalo Hendrixa, łączył bluesa z soulem, a też "białym" rockiem Freddie King. Tego muzyka "poznał" Jimi jednak dopiero w UK i niejako z drugiej ręki. Usłyszał gitarę Claptona w coverze utworu Freddiego "Hideway" i mocno go to zafascynowało {Clapton z John Mayall BluesBreakers 1966 rok}. The Experience nagrali też w studio cover Earla Kinga "Come On [Let the Good Times Roll]". Myślę, że Jimiego fascynowały efekty slide-guitar. Sam, co prawda nie grał nigdy klasycznego bottleneck, jednak stosował podobne efekty, np. w "Foxy Lady". Myślę, że inspirowała go właśnie "jazda rurką po gryfie". A że kochał to, może świadczyć ilość płyt w jego kolekcji, gdzie można się tą techniką zachwycić {Elmore James choćby}. Fascynował go też styl Buddy'ego Guya. Zarówno muzyczny jak i sceniczny. Można to usłyszeć w ciężkich, soczystych kawałkach z mocnym tonem efektu fuzz.

Kathy Etchingham w udzielonym w kwietniu 1996 roku wywiadzie dla "Guitar Player": "Ludzie nie będą się ze mna zgadzać, ale ja uważam, że on {Jimi} byl bluesmanem. Jimi potrafił grać z każdym i wszystko. Czy to był jazz, czy to byl folk. Ale to blues był jego muzycznym terytorium. Jego światem. Każdy, kto mówi, że on grałby jazz, myli się. Grałby bluesa. Popatrzcie na jego płyty."

Co do jazzu, nie do końca się z panią Kathy zgadzam.

Z.L.

 

Buddy Guy "My story"

"W 1967*] zagrałem w Avalon Ballroom w San Francisco. To było moje pierwsze granie na hippisowskiej scenie. Ja nie szukałem kontaktu z hippisowskimi kapelami, ale oni znaleźli mnie. Jefferson Airplane zaproponowali mi bym otworzył ich występ. Byłem trochę zdenerwowany przed wystepęm w Avalonie. Ci biali hippies-muzycy lubili moje granie, ale ich fani niekoniecznie. Jednak to co im zagrałem, kawałek mówiący o fajnym seksie, był trafionym wyborem. Moje zderzenie z hippisami umożliwiło mi występ w Nowym Jorku. Byłem podekscytowany, bo pierwszy raz grałem w tym wielkim mieście. W czasie przerwy w koncercie, Waterman powiedzial mi - Hendrix jest tutaj. Chciałby coś nagrać z tobą. Myśli o wspólnym jamie. Pamiętałem, że obiło mi się o uszy nazwisko Hendrix w czasach Toronto, ale nie miałem pojęcia kto to jest. Nie znałem żadnych jego nagrań i nie rozumiałem o co ten szum. Dobra -powiedziałem - zgadzam się na nagranie. Umów nas. Pojamuje z nim. Hendrix przyszedł z dużym szpulowym magnetofonem, który postawił na froncie sceny. Nie pamiętam jakie kawałki graliśmy, ale pamiętam, że Hendrix nie miał żadnych problemów z włączeniem się. On miał mocno dzikie spojrzenie, ale bardzo grzeczne i nieśmiałe maniery. Kiedy przyszedł czas na jego solo, usłyszałem, że gra dobry blusmen, który jak ja, szuka nowych brzmień i nie wpada w panikę, jak trochę zbłądzi z drogi. Jimi miał pedał wah-wah i używał go bardzo trafnie. Earl Hooker miał wah-wah wcześniej, ale Hendrix używał go z dużo większym wyczuciem. Potrafił dużo więcej z tym zrobić. Po tym secie Hendrix podziękował mi i powiedział - ty jesteś jednym z moich nauczycieli. Poczułem się podbechtany, aczkolwiek nie pamiętam bym dostał jakieś honorarium za lekcję. Nigdy więcej nie spotkałem już Hendrixa osobiście".


*] Pamięć trochę Buddy Guya zawiodła. To było 7 kwietnia 1968 roku.

"We wrześniu przyszły wieści z Londynu na temat Jimiego. Hendrix zmarł w wieku 27 lat. Następnie przyszły wiadomości z Los Angeles że, także w wieku 27 lat zmarła Janis Joplin. Te dwie śmierci złamały moje serce. Nie znałem bliżej żadnego z nich, ale nasze ścieżki się krzyżowały. Widziałem ich wielkie talenty i zapowiedź pięknych karier. Myślę, że Jimi nie miał "specjalnych idoli". Inni byli wcześniej. Też ćpali. Myślę o takich muzykach jak Ike Turner, Earl Hooker a szczególnie Johny "Guitar" Watson. Ale tylko Jimi miał jaja by wnieść gitarę na szczyt góry wzmacniaczy Marshalla i walnąć tak, że zmarłych mógł obudzić. On zrozumiał, że te dzieciaki jego epoki tego właśnie pragną. Janis miała swoich idoli. Na pewno Ette James i Tine Turner. Śpiewała jak czarna i udowodniła, że kolor skóry nie ma związku z głębokością duszy. Janis miała duszę, tak jak i Jimi, ale jak Jimi, była spadającą gwiazdą. Zalśnili wspaniale, by szybko zgasnąć. Smutne."


Buddy Guy


 

Buddy Guy opowiada o swoim zderzeniu z kulturą hippies w San Francisco. To w tym mieście narodzilł się ruch hippies i w tamtych latach było ono przez tą kulturę zdominowane. Tętniły nią ulice i parki, kawiarnie a też galerie, teatry i sale koncertowe. Przez kilka lat "dzieci kwiaty" rządziły miastem.

W lutym 1968 roku, Bill Graham impresario z San Francisco zorganizował serię ośmiu koncertów w których, przez cztery kolejne noce, zagrali też The Jimi Hendrix Experience. Pierwsze dwa koncerty miały miejsce w czwartek, pierwszego lutego, w Fillmore Auditorium. Zagrali The Experience, Soft Machine, John Mayall Bluesbreakers i Albert King. Kolejne koncerty, drugiego, trzeciego i czwartego lutego odbyły się w dużo większym audytorium w Winterland Ballroom. W piątek i sobotę zespół zagrał również z Soft Machine, grupą Mayalla i Albertem Kingiem, ale w ostatnich, niedzielnych koncertach nastąpiła zmiana. Obok The Experience i Alberta Kinga wystapili Big Brothers and the Holding Company, których wokalistką była Janis Joplin. The Experience byli w świetnej formie przez cały ten czas i dali znakomite koncerty. Bill Graham przeniósł koncerty z Fillmore do dużo wiekszego Winterland Ballroom. Dodrukowano też w trybie błyskawicznym bilety i zwiększono ilość miejsc ich dystrybucji, by sprostać ogromnemu popytowi. Kolejki zwiększyły się jeszcze, gdy po awanturze z perkusistą Soft Machine, Robertem Wyattem, Graham zrezygnował ze współpracy z tą kapelą. Impresario natychmiast zakontraktował na ich miejsce Big Brothers and The Holding Company. Ten band, ze względu na wokalistkę, przyciągał tłumy. Prawdopodobnie w hołdzie dla Alberta Kinga, Jimi zmienił repertuar w finalnym koncercie. Zrezygnował z chwytliwych przebojów [ z wyjątkiem "Purple Haze"]. Zespół zagrał inne, jeszcze bardziej oscylujace w kierunku bluesa wersje "Killing Floor" i "Red House" po raz pierwszy też w tej serii koncertów zabrzmiał "Catfish Blues". Mitch Mitchell zaprosił Buddyego Milesa na scenę, by przejął za niego perkusję w przedostatnim kawałku. Tak o tym opowiada Mitch w swojej książce. "Słyszałem Buddy'ego Milesa z Electric Flag w Monterey i pomyślałem wtedy, Jezu chciałbym usłyszeć jak Jimi brzmiałby z nim. Gdy graliśmy w San Francisco, na jednym z gigów był Buddy. Powiedziałem: Zrób mi przyjemność, siądź za bębny i zagraj". Hendrix zagrał instrumentalną wersję "Dear Mr. Fantasy" z Milesem zamiast Mitcha. Mitchell wrócił na scenę by zagrać w kończącym koncert "Purple Haze". Amatorskie nagranie tego koncertu znalazło się później na oficjalnym bootlegu wytwórni "Dagger Records" "Jimi Hendrix. Paris 67/San Francisco 68.


Jimi filmuje Janis i chłopaków z jej kapeli


 


Kathy Etchingham mówi z dużym przekonaniem, że jazz nie miał wpływu na twórczość Hendrixa. Myślę, że się myli. Jimi nagrał bardzo ciekawe sesje jazzowe w ich nowojorskim mieszkaniu. Były sesje z gitarzystą Wesem Montgomerym i pianistą Jimim Smithem. Była sesja z pianistą Jakim Byardem i sesja z wielkim Charlesem Lloydem [ależ chciałbym to usłyszeć!] Choć  Etchingham uważa, że było to mało istotne, w muzyce Hendrixa zawsze były jazzowe zagrania [np. "Third Stone from the Sun" ma bardzo jazzowy nastrój]. Hendrix bardzo lubił Rolanda Kirka. Zachwycał się jego multi - instrumentalizmem i bardzo cenił łamanie wszelkich konwencji przez tego muzyka. Bardzo cenił i często słuchał Milesa Davisa. Poważnie przygotowywał się do grania z Milesem. Niestety nie doszło do tego. W późnych latach 60-siątych chętnie jamowal z jazzmenami. Zarejestrowane są grania z Larrym Youngiem i Johnym Mc'Laughlinem. Płyt niestety nie ma. Można śmiało powiedzieć, że to byłaby droga, którą wybrałby w przyszłości (sam o tym mówi w ostatnich wywiadach). Londyńscy dziennikarze muzyczni pisali, że te jamy były wstępem do nowego kierunku w jazzie.


Wielki autorytet, Allan Douglas pisał, że Jimi dążył wyraźnie w kierunku jazzu.

Podobnego zdania jest Peter Doggettt autor "Jimi Hendrix the complete guide to his music"

Sporo pisał o tym wielki Hendrixolog Richi Unterberger.

Nie chodzi o to, że Jimi miałby grać jak Wes Montgomery, John Mc'Laughlin czy ktokolwiek inny. Jimi stworzył zupełnie nową muzyke. Bardzo chętnie grywał i równie chętnie rozmawiał o muzyce z jazzmenami. Nie tylko dziennikarze, również wielu jazzowych muzyków miało przekonanie, że Jimi stworzy nowy styl w jazzie. Otworzy nowy rozdział. Z ich rozmów z Hendrixem wynikało, że i sam Jimi jest zainteresowany takim kierunkiem rozwoju. A JAZZ to najbardziej otwarta i stale ewoluująca forma muzyki. Różnica między sztuką Jimiego i innych współczesnych gitarzystów jazzowych mogłaby być zbliżona do tej między np. Django Reinhardtem a Johnem Mc'Laughlinem. Obaj zrewolucjonizowali jazzową gitarę, lecz niewiele już mają ze sobą wspólnego. Jedynym muzykiem spoza ścisłego jazzowego getta, którego zdjęcie znalazło sie na okładce Jazzwise, jest właśnie Jimi Hendrix. To bardzo znamienne, bo ten wyśmienity, uważany za najlepszy w Europie periodyk, zajmuje się wyłącznie jazzem. W podwójnym numerze z grudnia 2002/stycznia 2003 przeczytać można potężny artykuł o Jimim i jego niemałych powiązaniach z jazzem.


Miles Davis o Jimim: "W 1968 słuchałem najchętniej genialnego gitarzysty Jimiego Hendrixa..."

"Jimiemu podobało się to, co zrobiłem na Kind of Blue i kilku innych płytach i chciał dodać trochę jazzu do swoich rzeczy. Lubił muzykę Coltrane'a, ze wszystkimi tymi płaszczyznami, sam grał podobnie na gitarze.... powiedział, że słyszy w mojej grze na trąbce typowo gitarowe frazy..."

"Jimi był bardzo fajnym facetem, cichym, bardzo skupionym, zupełnym przeciwieństwem tego, co o nim ludzie sądzili..."

"Kiedy zaczęliśmy się spotykać i gadać o muzyce, dowiedziałem się, że nie czyta nut........Mnóstwo jest wielkich muzyków, czarnych i białych, którzy nie potrafią czytać nut. Znałem ich i szanowałem... Wcale więc w moich oczach nie zmalał. Jimi byl wspaniałym, urodzonym muzykiem samoukiem. Potrafił podłapać różne rzeczy od każdego, a podłapywał momentalnie".

"Albo puszczałem mu jakąś płytę swoją lub Trane'a [Coltrane'a] i tłumaczyłem jak to robiliśmy. A potem zaczął to wszystko wsączać we własne albumy. Kapitalna sprawa".

"Wpłynął na mnie, a ja na niego. Tak powstaje wielka muzyka."


 

Wieloczęściowe "Impromptu" Jimiego, to jego mocno jazzowy eksperyment.



 

JImi Hendrix: ... Nie chcę więcej grać na gitarze zębami. Nie chcę błaznować, ale robię to ze względu na publiczność. Widzieli to raz i od tej chwili oczekują tego ode mnie zawsze. A ja ulegam. Wbrew sobie....


Eric Burdon: "Biedny Jimi był niczym najszybszy rewolwerowiec, którego każdy chciał pokonać. Aż zapędził się w ślepą uliczkę. Chciał grać jazz, chciał być artystą, kręcić filmy, chciał malować. A tymczasem wszyscy chcieli oglądać płonącą gitarę."


IJimi planował wielkie zmiany. Szkoda, że nie udało mu się ich zrealizować.


 

Często natrafiam we wszelakich publikacjach na porównywanie twórczości Jimiego do muzyki Johna Coltrane'a czy Charliego"Birda" Parkera. Dlaczego? Jimiego łączy z wymienionymi muzykami wielka muzyczna inteligencja i intuicja. Niezwykła zdolność improwizacji i bardzo nowatorskie podejście do muzyki. Jimi, podobnie jak wymienieni Panowie, zrewolucjonizował podejście do instrumentu. Nadał mu nową wartość. A czy to gitara elektryczna, czy saksofony, nie jest już tak istotne. Muzyka jest Muzyką. Bill Graham, menager, organizator koncertów [również Jimiego] opowiadał, że w rozmowach z nim Hendrix nieraz mówił o zafascynowaniu muzyką Louisa Armstronga. Jimi uważał, że to dzięki Armstrongowi trąbka zaczęła brzmieć prawdziwie. Czy bardzo ryzykowne byłoby stwierdzenie, że dokładnie to samo zrobił Jimi Hendrix dla elektrycznej gitary?


 


Jimi często mawiał, że jego głowę nieustannie wypełnia muzyka. Tak było. Muzyka była życiem Jimiego. Prawie nieustannie była obecna. Grał na gitarze, a jeśli akurat na niej nie grał, lubił gdy była zawsze pod ręką. Słuchał płyt i często przygrywał razem z muzyką płynącą z nich, lub zatrzymywał płytę, by zagrać i zaśpiewać słyszany przed chwilą kawałek, lub jego fragment. Bardzo często coś cicho nucił. Komponował, pisał teksty piosenek. Miał swoje sposoby notowania muzyki. Nie znał nut. Być może nie ułatwiało mu to życia, jednak nie miało żadnego wpływu na wartość jego muzyki. Obok wielkiego talentu i równie wielkiej pracowistości, Hendrix dysponował niezwykłą pamięcią muzyczną. Był też bardzo otwarty na wszelkie gatunki muzyczne. Poświadcza to zawartość jego płytowej kolekcji.


Kolekcję płyt Jimiego Hendrixa, Kathy Etchingham sprzedała w 1991 roku słynnej londyńskiej galerii Sotheby's za 2420 funtow. Od galerii kolekcję odkupiło muzeum Experience Music Project w Seattle [bardzo niezwykłe miejsce] i tam można kolekcję oglądać dzisiaj. Według oceny muzeum, jej wartość {ze względu na pierwszego właściciela} tysiąckrotnie przewyższa sumę uzyskaną przez Etchigham. Na niektórych okładkach płyt są niewielkie rysunki czy drobne zapiski Jimiego. Na innych osobiste dedykacje muzyków, którzy mu je podarowali. W kolekcji znajdziemy bardzo obszerny zbiór płyt bluesowych. Są tam plyty Johna Lee Hookera, Elmore'a Jamesa, Jimmy'ego Reeda, Juniora Wellsa, pierwszego i drugiego Sonny'ego Boya Williamsona....Jest też wielu bardziej "zabytkowych" bluesmanów: Robert Johnson, Charlie Parker, Leadbelly. Nie lekceważył Hendrix również bluesa granego przez białych muzyków z obu stron oceanu. W kolekcji są wszystkie {z tego okresu} płyty Johna Mayalla. Są w niej też nagrania Charliego Musselwhitea i innych białych grających bluesa. Jest w kolekcji imponująca ilość płyt z brytyjskim rockiem. Oczywiście Jimiego bardzo interesowali gitarzyści, tacy jak Eric Clapton, czy Peter Green, jednak i rocka znajdziemy tu bardzo różnorodnego. Jest np. płyta zespołu, którego muzykę po raz pierwszy nazwano comedy-rock. To "The Doughnut in Grannys Greenhouse" grupy The Bonzo Dog Bands. Jest album Georga Harrisona z 1968 roku "Wonderwall Music" {muzyka filmowa} który był, prawdopodobnie prezentem Harrisona dla Jimiego. Na pewno natomiast, prezentem od Briana Jonesa była płyta Ravi Shankara "Sound of The Sitar". Brian Jones stawał się aktualnie buddystą i płyta ma dość specyficzną dedykację. W kolekcji jest też sporo płyt jazzowych. I tradycyjnych jak Louis Armstrong i współczesnego jazzu. Dużo jest płyt Coltrane'a i Milesa Davisa. Są oczywiście płyty bardzo przez Hendrixa lubianego Rahsaana Rolanda Kirka. Nie zabrakło też Johna Mc'Laughlina. Wielkie bogactwo muzyki. Obok pieśniarki gospel Clary Ward, Johnny Cash. Jimi bardzo chwalił jego "At Folsom Prison". Obok nieco dziwacznej psychodelicznej grupy z Texasu The Red Crayola mocno ambientowa i bardzo futurystyczna płyta grupy Zodiac "Cosmic Sounds". Tutaj po raz pierwszy trafił na płytę syntezator Mooga. Były płyty Dylana, płyty Jamesa Browna, Otisa Reddinga, Dr Johna. Nie zabrakło też klasyki. Na półkach Jimiego były płyty "Planety" Holsta czy "Mesjasz" Hendela. Była też muzyka organowa Bacha. Myślę, że spory katalog by trzeba napisać. Ciekaw jestem czy muzeum w Seattle pokusiło się o taką publikację.


Na pytanie dziennikarza z "Guitar Player", którą płytę Hendrix wyróżniał, do której wracał najczęściej, Pani Etchingham odpowiedziała: "To był longplay z 1964 roku "I Standed Out As a Child" słynnego satyryka i wielkiego kpiarza Billa Cosby'ego". Jimi chyba nigdy nie przestanie zaskakiwać...

Z.L.


 

Leslie West. Lider grupy Mountain

West wspomina spotkanie z Hendrixem w 1969 roku.

"Pewnego wieczoru Jimi przyszedł do klubu nocnego w Nowym Jorku. Ja wpadłem tam, by spotkać się ze Stevem Millerem. Steve skończył właśnie granie i wyszedł, kiedy podszedł do mnie Jimi i spytał - chcesz pojamowac brachu? Z Jimim znaliśmy się już wcześniej. Spotkałem go w studio Record Plant. Mountain robili tam wtedy "Clim Bing!" a Hendrix pracował nad "Band of Gypsys". W klubie nie mieliśmy żadnego sprzętu, ale wynajmowaliśmy (Mountain) poddasze w odludnej, opuszczonej części Manhattanu. To było kilkanaście przecznic od tego klubu. Jak pamiętam, to byla 36 ulica. Pojechaliśmy limuzyną Jimiego. Na tym poddaszu mieszkał mój menager. Obudziliśmy go, chyba około drugiej w nocy. Zszedł na dół i otworzył nam drzwi. Był wielkim fanem Hendrixa, więc o mało nie dostał zawału, gdy zobaczył Jimiego. Poszliśmy na górę i od razu zaczęliśmy grać. Jimi grał na basie, ja na gitarze. Wydawało mi się to całkiem zgrane, ale jestem pewny, że Jimi mógł zgrać się z każdym. On kochał granie, a był też kapitalnym, dogadanym kumplem. To moje ulubione wspomnienie o nim."


 

Jimi, gdy zastanawiał się nad tekstem lub muzyką, zarysowywał różnymi "esami-floresami" kartki papieru. Zostawiał takie "świstki" w hotelach, samolotach, kawiarniach....Czasem trafiały w ręce fanów i kolekcjonerów. Ta trafiła do Billa Nitopi'ego:



 

W czerwcu 1966 roku przyleciała do Nowego Jorku słynna dwudziestoletnia londyńska modelka Linda Keith. Przyleciała miesiąc wcześniej od swojego chłopaka Keitha Richardsa z Rolling Stones. Linda mogła mieszkać w zarezerwowanym wcześniej przez Richardsa apartamencie w Holiday Inn, wolała jednak wprowadzić się do mieszkania swoich przyjaciół Roberty Goldstein i Marka Kaufmana przy 57 ulicy.

W tydzień później poszła z przyjaciółmi do Cheetah Club, gdzie z zespołem Curtisa Knighta grał Jimi. Hendrix bardzo zainteresował Lindę. Poprosiła Kaufmana, by po występie zaprosił Jimiego do ich stolika na drinka.


Linda:

"Jimi przyszedł i rozmawialiśmy dość długo. Chciałam się dowiedzieć kim jest, skąd przybywa, z kim jeszcze gra i jakiej muzyki słucha. Byłam zaszokowana, gdy dowiedziałam się, że Jimi nic nie wie o wielu angielskich zespołach, które ja uwielbiałam."


Linda zaprosiła Hendrixa do mieszkania przy 57-dmej. Jak opowiada, zauroczona była Jimim, a szczególnie jego nieśmiałością i chłopięcą niewinnością {to jej określenie}. Zagrała Jimiemu mnóstwo kawałków ze swoich ukochanych płyt, woziła ich ze sobą sporą ilość. Wspomina, że Hendrixowi szczególnie spodobali się Small Faces. Spodobał mu się też mocno któryś kawałek Status Quo, lecz Linda nie pamietała który. Zaczęła z Jimim rozmowę o halucynogenach w slangu obowiazującym w jej środowisku.

Linda:

" Zapytałam go, czy chce czegoś spróbować. Jimi powiedział - nie jestem pewien czy mam na to ochotę. A co proponujesz?

Odpowiedziałam - "No cóż....może chciałbyś kwas?" Jimi na to - "Nie, na żadne kwasy nie mam ochoty, ale chciałbym spróbować LSD". - Zrobiliśmy to.

Ta pierwsza kwasowa podróż Jimiego miała miejsca gdy ten narkotyk był jeszcze legalny i dostępny na receptę. Mogli zapisywać go licencjonowani psychoterapeuci i w psychoterepii był często stosowany. Dopiero w połowie 1968 LSD zostało całkowicie zdelegalizowane. Kilka terapii zakończyło się tragicznie.

To pierwsze doświadczenie z LSD stało się bardzo brzemienne w skutkach i miało duży wpływ na Hendrixa. Już to właśnie pierwsze doświadczenie, oraz czerwony welwet i dekoracja wnętrz w mieszkaniu przy 57-ej zainspirowało Jimiego do napisania jego słynnego bluesa "Red House". Od tego czasu Jimi zaczął brać LSD dość regularnie. Zaczał też namawiać przyjaciół, a ze szczególnym naciskiem grających z nim muzyków, by tez spróbowali "kwasu". Po tym doświadczeniu Jimi całkowicie zniknął na kilka dni. Nikt nie dowiedział się, co z nim działo się wtedy. Jego powrót tak wspomina Carol Shiroky:

"Jimi pojawił się po kilkudniowej nieobecności. Wyraźnie był pod silnym wpływem lysergic acid diethylamide-25 [LSD]. Bardzo się zmienił. Inaczej mówił, inaczej formułowal myśli. To był już inny człowiek. Powiedział mi - "Spotkałem tych Anglików i oni dali mi "kwas". Kiedy spojrzałem w lustro, zobaczyłem, że jestem Merylin Monroe."

Podczas tygodni, które nastąpiły po jego pierwszym doświadczeniu z LSD, Jimi i Linda nadal kontynuowali romantyczną relację, mimo iż 25 czerwca miał przylecieć Keith Richards. Kiedy Jimi po raz pierwszy spotkał Keitha przedstawił się jako Jimi James. Później Jimi używał w środowisku muzycznym pseudonimu "Jinx". Było to "miano" znane jedynie wśród muzyków i to w ścisłym kręgu ludzi, którzy bliżej poznali Hendrixa.

Jak wiecie, zespół Jimiego nazywał się Jimi Hendrix Experience, a pierwsza płyta miała tytuł "Are You Experienced", Jimi nie ukrywał, iż chodzi o "experience kwasowy". Sam o tym mówił tak:

"Nie interesuje mnie bycie na haju. Chodzi mi o te odmienne stany świadomości, które pomagają mi tworzyć. Otwierają całkiem nowe przestrzenie."


W tytułowym utworze jest zdanie, które, jak mówił Jimi dotyczy LSD:

"Niekoniecznie urzeczony, ale jest pięknie."

Z.L.


A'propos Jinxa :

Keith Richards: "Mam stary i bardzo zniszczony już futerał na gitarę. Lubię go, ale na gitarę już się nie nadaje. Trzymam w nim różne swoje graty. Futerał podpisany jest wewnątrz JINX. To prezent od Jimiego i pamiątka po nim. Jimi często tak podpisywał swoje rzeczy i prywatne listy do przyjaciół. Zawsze używał tylko wielkich liter [capital letters]. Mnie to kojarzyło się z chłopakiem, który wycina scyzorykiem na ławce swoją między kumplowską ksywkę..."

Chas Chandler: "Jimi bardzo serio traktował ten pseudonim {JINX}. Mówił, że jest zbudowany z liter jego imienia i nazwiska i ma wiele znaczeń. Że jest magiczny i że to takie jego voodoo..."

A jak poważna była to dla Jimiego sprawa może świadczyć fakt, iż wiele związanych z nim kobiet, jak i bardzo bliskich mu osób, nic o tym pseudonimie nie słyszało.


 


Jimi i brytyjski rock.

Wbrew powszechnie panującej opinii, w pierwszej połowie lat 60-siątych zainteresowanie amerykańskich czarnoskórych muzyków brytyjską falą rocka było znikome. Często żadne. Pierwszym i długo jedynym zespołem, który wzbudził ich zainteresowanie byli The Beatles. Jimi Hendrix był tu wyjątkiem. Od początku otwarty był na tą muzykę. Dlatego zaskoczyła mnie opowieść Lindy Keith o szokującym braku znajomości angielskich zespołów u Jimiego. Curtis Knight w wywiadzie dla fanzinu "Jimpress" powiedział: "Jimi zawsze wydawał mnóstwo pieniędzy na płyty. Wszystko czego nie wydał na sprzęt, zostawało w sklepach z płytami. Miał bardzo rozmaity gust muzyczny. Kupował wszystkie nagrania Rolling Stones, Animals, The Beatles i innych brytyjskich bandów."


Hendrixa szczególnie interesowały te grupy, które wyróżniał mocny, ciężki i dziki dzwięk gitar. To było mu bardzo bliskie. Zgodne z jego pojmowaniem muzyki. W Stanach grano w tym czasie inaczej. Nawet w najdzikszym Chicagowskim Bluesie nie spotykał takiego łamania dzwięku, dysonansów i sprzężeń jak np. u Jeffa Becka w Yardbirds. "I'm a Man", "Shapes of Things" czy "Over Under Sideways Down" na pewno miały pewien wpływ na jego sztukę. Gitara Pete'a Towshenda w "My Generation" zainteresowała Jimiego gdy The Who byli jeszcze w USA zupełnie nieznanym zespołem.


Jimiego mocno interesowały wszelkie aspekty pracy w studio. Uważał, że wysoko przez niego cenieni Beatles, do mistrzostwa doprowadzili nagrania studyjne. Gdy puszczał przyjaciołom album "Abbey Road" zwracał uwagę na doskonały efekt pracy w studio. Sam nagrał covery "Sierżanta Pieprza" i "Day Tripper" a, jak pamiętacie, już w Cafe Wha? grał "Rain". Bardzo też podobały mu się ostre fuzzy Richardsa w "Satisfaction" czy "19th Nerwous Breakdown" jednak {może z wyjątkiem Jonesa} Rolling Stones nie mieli wpływu na kształt jego muzyki. Po przeprowadzce do Londynu Jimi, co oczywiste, słuchal bardzo dużo brytyjskiego rocka. Domowa płytoteka, jak opowiada Kathy Etchingham, była imponująca. Bardzo różnej muzyki Jimi słuchał i myślę, że niejednego fana mogłyby mocno zaskoczyć niektóre jego wybory. Kathy Etchingham opowiadała w wywiadzie dla "Guitar Player": "Mieliśmy album Bee Gees. Jimi sluchał go na okrągło. Mówił że oni mają doskonałą harmonię."


Dużo jednak bardziej zaszokować może fakt, iż Jimi chętnie słuchał singla "I See the Rain" szkockiej grupki Marmalade {gościli w latach 60-siątych w Polsce}. To było takie bardzo prościutkie pop-rockowe granie w stylu Liverpool.


Jimi zaprzyjaźnił się z Ericem Claptonem. Uhonorował Cream coverem "Sunshine of Your Love". Mister Clapton bardzo pozytywnie wypowiadał się na temat tej wersji przeboju super grupy Cream.


Na koncercie Claptona z Cream, Jimi pierwszy raz usłyszał efekt wah-wah guitar. Jednak do zastosowania tego efektu w jego muzyce przekonał się pół roku później. Usłyszał w Nowym Jorku Franka Zappę i zastosował wah-wah w "Burning of the Midnight Lamp".



Bez wątpienia wpływ Jimiego na kształt brytyjskiego rocka był znaczący, jednak i w drugą stronę znaczenia wpływu nie da się pominąć.

Z.L.


 

Niezwykle emocjonalnie wypowiedział się o Jimim, John Lenon w wywiadzie udzielonym amerykańskiej telewizji w 1977 roku: "Nigdy nie przestanę tęsknić za tym wspaniałym chłopakiem. Tak bardzo chciałem z nim zagrać. Kocham wszystkie jego kawałki, wszystkie albumy. Miał w sobie prawdziwą magię. Wystarczyło być z nim w jednym pokoju by to poczuć. Był taki jak jego muzyka. Niezwykły. Ach Jimi, będę kochał go zawsze..."


 

Eric Clapton i Jimi Hendrix

"Myślę, że ciążyła na nim klątwa geniuszu. Był skazany na samotność. Nikt nie potrafi do końca zrozumieć jak daleki jesteś, gdy osiągniesz glębię wyrażania siebie w muzyce. Ty nie możesz zabrać nikogo w te miejsca. Jesteś samotny i czasem przerażony tą samotnością. Jednak musisz to przeżyć sam. To jest ogromnie samotne doświadczenie i często nie jest twoim świadomym wyborem. To nie jest coś czego poszukujesz. To dar który otrzymujesz wraz z talentem. Hendrix miał tego w nadmiarze."

Eric Clapton. Wywiad z 1989 roku


 

23 września 1966 roku o godz 9 rano, Jimi wraz z Chasem Chandlerem i jeszcze jednym Animalsem, Terrym Mc'Vayem, wystartowali do Anglii. Byli pasażerami pierwszej klasy na pokładzie ogromnego Jumbo linii Pan Am. Wystartowali z lotniska im Kennedy'ego w Nowym Jorku. Jimi miał cały bagaż przy sobie. Zabrał jedynie gitarę, jedną zmianę odzieży i słoik atybakteryjnego kremu do twarzy marki Valderma. Dwie godziny po wylądowaniu w Londynie, Hendrix jamował w Zoot Money's House. Tego samego dnia, późnym wieczorem, Chandler namówił Hendrixa na kolejny jam w Skotch of St. James Club. Tam Jimi spotkał po raz pierwszy swoją przyszłą dziewczynę, Kathy Etchingham. Dopiero późną nocą Jimi, wraz z Chasem i jego dziewczyną Lotte udali się do Hyde Park Towers Hotel. Zajmowali tam w trójkę pokój 301. Do Stanów Jimi poleciał dopiero w czerwcu 1967 roku. Kiedy tak czytam o życiu Hendrixa, łączę daty i zdarzenia, zastanawiam sie kiedy ten człowiek odpoczywał.


Chas Chandler i Jimi Hendrix w Marquee Club

 

Gibson Mercury II. Z tym zestawem Jimi zagrał w swoim pierwszym jamie na angielskiej ziemi. Ten Gibson należał do lidera i gitarzysty prowadzącego The VIPs, Jimmiego Henshawa. The VIPs byli house bandem, czyli kapelą regularnie grającą w Scotch Saint James. Ale po kolei...

Jimi i Chas Chandler przyszli do Scotch wieczorem, 26 wrzesnia 1966 roku. Chas w swojej ulubionej skórzanej marynarce (uważał, że przynosi mu szczęście), Jimi w koszuli z krawatem i bardzo wąskich, fioletowych spodniach z welwetu. Usiedli, by posłuchać house bandu. W przerwie Chas poprosił Henshawa, by pozwolił pograć z jego kapelą interesującemu gitarzyście z Ameryki. Było powszechnie przyjęte, iż house bandy pozwalały jamować ze sobą muzykom goszczącym w ich klubach i pubach. Jednak dotyczyło to jedynie znanych i uznanych muzyków, a Jimi byl wszak w Anglii zupełnie nieznany. Jednak, chyba z powodu pozycji Chasa w londyńskim świecie muzycznym, Jimmy Henshaw wyraził zgodę. Jimi zagrał z The VIPs cztery kawałki. "Summertime blues", wielki przebój The Troggs (później Jimiego) "Wild Thing" , "What'd I Say?" Raya Charlesa i "Hey Joe". The VIPs nie znali "Hey Joe" Jimi powiedział: "po prostu grajcie akordy C, G, D, A i E". Występ Jimiego nie wzbudził entuzjazmu. Został przyjęty bardzo chłodno. A wszak niewiele później "Hey Joe" będzie królować na brytyjskich listach przebojów a hendrixowska wersja "Wild Thing" podbije Świat. W Skotch Saint James, Jimi po raz pierwszy nie przedstawił się jako Jimi James, a swoim nazwiskiem Jimi Hendrix.


 

Jeszcze jeden przyczynek do historii wzajemnych kontaktów środowiska muzycznego Londynu w latach 60-siątych. Szóstego grudnia 1966 roku Hendrix z Chandlerem i jego dziewczyną, Lotte, wprowadzili się do mieszkania przy 34 Montague Square w Londynie. Mieszkanie zarekomendował im perkusista The Beatles Ringo Starr, który był jego poprzednim lokatorem. W tym samym tygodniu, w sobotę dziesiątego grudnia, Jimi Hendrix Experience supportowali w londyńskim Ram Jam Club występ Bluesbreakers Johna Mayalla. Myślę, że nie był wtedy Jimi w rewelacyjnej kondycji finansowej. Little Richard wspomina, iż jedenastego grudnia, po jego koncercie w London Saville Theatre, odwiedzili go w hotelu Jimi wraz z Kathy Etchingham. Jimi poprosił Richarda o pożyczenie 50 {dolarów? funtów? nie wiem}. Richard pisze o baksach, ale byli wszak w UK. Little Richard pożyczył.


 

Od wtorku, 8 listopada 1966 do piątku 11, Chandler zakontraktował granie w Niemczech, w monachijskim klubie Big Apple. Zespół występował dwa razy każdej nocy. Te osiem koncertów pozwoliło grupie dopracować ich sceniczny repertuar i uczynić go jeszcze ciekawszym. Miało to później wpływ na ich oszałamiający sukces na londyńskich scenach. Gerry Stickels, przyjaciel Noela którego Chas zatrudnił jako pomocniczego menagera, tak wspomina Monachium. "Planowaliśmy występ w Seville Row [Londyn] ale wylądowaliśmy w Monachium, gdzie zespół występowal dwa razy każdej nocy. Solidnie pracowali a klub zawsze byl przepełniony. Ten tłum przyjmował zespół dobrze, aczkolwiek czasem słyszałem uwagi w rodzaju - Co to do diabła jest?"

Po powrocie do UK, jeszcze w listopadzie zespół zagrał w Bag O Nails. Ostatnim listopadowym koncertem, w sobotę dwudziestego szóstego, był koncert w Ricki Tick w Middlesex, gdzie zespół zagrał u boku Erica Burdona i The Animals. Dziesiątego grudnia kapela Hendrixa wystąpiła w londyńskim Ram Jam Club, otwierając występ John Mayall's Bluesbreakers. Dzięki tym klubowym występom popularność The Jimi Hendrix Experience rosła. Zdobywali też coraz większe uznanie świata muzycznego. Chandler dbał też o publicity.

Noel Redding- "Mieliśmy spotkanie z prasą w recepcji Bag O Nails. Potem granie. W tych czasach, gdy wystepowałeś przed innym zespołem, grałeś trzydzieści może czterdzieści minut. Pamiętam jak do garderoby, po koncercie wpadł John Lennon. Kiedy powiedział cześć, myślałem że zemdleję. Potem przyszli jeszcze Paul Mc'Cartney i Donovan. Byłem naprawdę bliski wylądowania na podłodze." Wkrótce inni zaczęli mdleć gdy spotkali The Experience


Klub UFO. Londyn. 28 kwietnia 1967 rok


 

Historia opowiedziana przez Margaret Redding Stevenowi Roby'emu. Pokazuje jak nieustannie obecna była muzyka w życiu Jimiego.

Nadejście nowego 1967 roku Jimi świętowal w towarzystwie Kathy Etchingham, Noela Reddinga i Mitcha Mitchella w Folkeston, w domu matki Reddinga [Margaret]. To była bardzo zimna noc. Jimi czuł się przemarznięty i sporo czasu spędzał przy kominku, zapatrzony w płomienie. Coś sobie cicho nucił. Potem zaczął śpiewać głośniej i dokładać tekst do melodii. Narodził się pomysł, który wkrótce nabrał pełnego kształtu. Tak powstał song "Fire".


 

W swojej autobiografii "Who I Am" Pete Townshend napisał:

"Moja przyjaźń z Erykiem Claptonem pogłębiła się przez nasz wspólny zachwyt i hołd dla Jimiego Hendrixa, który miał pierwsze sensacyjne występy w Londynie, tamtej wiosny. Jimi testował wtedy, po raz pierwszy, nowe liryczne idee. Przyjaciel Eryka, malarz i projektant Martin Sharp, pomagał Hendrixowi pisać teksty songów. Wiersze Martina były bardzo ambitne i poetyckie. W moim świecie pojawiły się dwa nowe wielkie talenty i to że znalazłem się między nimi było dla mnie wyzwaniem i motywacją do rozwoju. Te występy były też wyzwaniem dla mnie jako gitarzysty. Jimi miał palce zręczne, szybkie i wyćwiczone jak koncertowy skrzypek. Był prawdziwym wirtuozem. Przypomniałem sobie tatę i jego niezmordowane ćwiczenia. Cały ten niekończący się czas, jaki on poświęcał by móc grać tak szybko że nuty nie nadążały za nim. Ale z Jimim bylo inaczej. On pożenił bluesa z transcendentalną radością psychedelii. To było tak jakby Hendrix odkrywał nowy instrument w świecie muzycznego impresjonizmu. Jimi był niezwykle sceniczny. Potrafił pokazać prawdziwą siłę męskości bez śladu agresji. On był mesmerycznym performerem i ja waham się gdy mam opisać jak fantastycznym przeżyciem było zobaczyć go na scenie. Nie chcę, by z mojego powodu, legiony młodych fanów poczuły jak wiele straciły. My wszyscy coś straciliśmy. Ja nie widziałem Parkera, Ellingtona i Armstronga ale jeśli ty nie widziałeś Jimiego na scenie, straciłeś coś bardzo, bardzo niezwykłego. Jeśli ujrzało się go tam, w blasku świateł, stawało się jasne, że on był kimś więcej niż znakomitym muzykiem. On był szamanem i gdy grał to wyglądało jakby promienie barwnych świateł emanowały z jego długich, eleganckich palców. Nigdy nie byłem na koncercie Jimiego po kwasie, trawie czy alkoholu, mogę więc z całą pewnością potwierdzić, że robił rzeczy niezwykłe. Jakimś cudem potrafił dać rewelacyjny koncert na odwróconym, bez przekładania strun, praworęcznym Fenderze-Sratocasterze [Jimi byl leworęczny]. Po koncercie Jimiego rzadko cieszyłem się jego nagraniami, gdyż bladły w porównaniu. Wyjątkiem były "All Along the Watchtower" i "Voodoo Chile", obydwa kawałki z ostatniej sesji w 1968. Eddie Kramer był inżynierem wszystkich nagrań Jimiego*], ale sesja "Electric Ladyland" była pierwszą w Nowym Yorku. To było wtedy gdy Jimi i Eddie zaczęli współpracę w tym niemożliwym do określenia, niezwykłym muzycznym klimacie. Wtedy szamańska moc Jimiego mogła finalnie wyrazić się na winylowym krążku."


*] Zdecydowanej wiekszosci, ale nie wszystkich.

"Jimi miał zdolności magiczne. Miał jakąś niezwykłą alchemię. Na scenie zmieniał się nawet fizycznie. Stawał się pełen gracji i piękna. Wielu ludzi twierdziło, że to LSD. Bzdura. My wszyscy mieliśmy wtedy spotkania z kwasem. Ale Jimi miał jakąś niesamowitą moc, która była większa od LSD..."


Pete Towshend


 

Royall Albert Hall w Londynie


The Experience zadebiutowali w tym imponującym gmachu 14 października 1967 roku. Wzięli udział w wielkim rockowym widowisku wraz z The Pink Floyd, The Move, The Nice i The Amen Corner. The Experience zagrali wtedy Foxy Lady, Fire, The Wind Cries Mary, Hey Joe, The Burning of the Midnight Lamp, Spanish Castle Magic and Purple Haze. Występ ten zapoczątkował wielką trasę w której zespół Jimiego wystąpił, pomiedzy 14 października a 5 grudnia, w szesnastu brytyjskich miastach.


Cała ekipa z 14 października


Plakat


W Royall Albert zespół wystąpił ponownie 24 lutego 1969 roku.


 


1-szego lutego 1967 roku "Jimi Hendrix Experience" zagrali w Cellar Club w South Shields. Ten mały i nieco "zapyziały" klub, był w latach 1965 - 72 jednym z najprężniejszych klubów w Wielkiej Brytanii. Odbyło się tam wiele znakomitych koncertów. Klub był taką stosunkowo wąską podłużną "kiszką", ściany były dość blisko siebie. Bardzo nisko zawieszony sufit zwiększał wrażenie ciasnoty. Klub mógł pomieścić maksymalnie sto osób. W tym to miejscu Jimi dał rewelacyjny koncert, który widzowie wspominają do dzisiaj z zachwytem. Również Noel Redding wspomina, iż był to jeden z ich najlepszych koncertów. "A początek był pechowy. Weszliśmy bardzo mocno z "Foxy Lady" i Jimiemu od razu na wstępie spaliła się 200 - watowa lampa we wzmacniaczu. Trochę było zamieszania, ale potem było już znakomicie. To jeden z naszych najlepszych koncertów. Pamiętam, że sufit w klubie był tak niski iż Jimi, grając zębami, tłukł w niego gitarą".

Noel Redding.

Zespołowi Hendrixa supportowała wtedy grupa "The Bond". Jej gitarzysta, Dave Banbridge opowiada: "Hendrix zagrał wtedy "Catfish Blues" Watersa. Zagrał to tak nieprawdopodobnie, nieziemsko. Nigdy już nie slyszałem takiej muzyki..."

Graham Cook. Wtedy 21-letni student. Obecnie inżynier akustyk: "Dźwięki, których nigdy wcześniej nie słyszalem. Niesamowite. Zupełnie nowa muzyka..."


Bilet na ten koncert


Honorarium dla całego zespołu za koncert w Cellar Club wyniosło 77 funtów i 5 szylingów. A "Catfish Blues" oczywiście nie jest Watersa, choć tak świetnie to grał.


 

Czy wiecie, że w UK jest piwo wyprodukowane na cześć Jimiego? To piwo wyprodukowane dla upamiętnienia koncertu Jimiego w "Troutbeck Hotel" 12-stego marca 1967 roku.


Bardzo serdecznie wspomina Jimiego organizator tego koncertu Danny Pollock:

"Jimi Hendrix był bardzo spokojnym, grzecznym, przyjaznym dla wszystkich chłopakiem. Bardzo lubił dobrą herbatę."

Do sali w której odbył się koncert "wcisnęło" się dwukrotnie więcej ludzi niż było biletowanych miejsc. Jeszcze więcej zgromadziło się przed hotelem. Doszło do szarpaniny z policją. Fani zdemolowali też "nieco" hotel.


 

Konferencja prasowa. Nowy York 31 stycznia 1968r.


Wywiad, który ma ciekawą historię. Jimi wrócił do Stanów 30 stycznia 1968 roku. Już 31 stycznia, Hendrix wraz z zespołem uczestniczył w potężnej konferencji prasowej w Nowojorskim gmachu Pan Am. W konferencji uczestniczyła i wywiadów udzielała plejada ówczesnych gwiazd rocka. Ot taki zbiorowy spęd. Warunki pracy bardzo trudne. Mnóstwo dziennikarzy i wszelakiego personelu. Kamery telewizyjne, stosy sprzętu, plątanina kabli. Bieganina i szum jak w ulu.

Tak o tym opowiada Jay Ruby:

"Poprosiłem The Experience o wywiad. Zgodzili się i udało nam się znaleźć w miarę spokojny kąt. W miarę, bo hałas był jednak dokuczliwy i stale ktoś nam przeszkadzał. Przerywano nam kilkanaście razy a w połowie wywiadu pojawił się jakiś, nieznany mi reporter. Przerwał mi w pół zdania i zaczął swój wywiad. Powiedziałem: kolego, jesteśmy w trakcie. Przeszkadzasz. Nic to nie pomogło. W końcu Jimi zaczął z niego pokpiwać i to go wreszcie skonfuzjowało. To wszystko jest przyczyną, iż wywiad jest nieco poszarpany i chaotyczny."


Wywiad był nagrywany. Ukazał się w magazynie JAZZ & POP pół roku poźniej, w lipcu 1968. Sam Jay Ruby to też nietuzinkowa postać. Dziennikarz i krytyk muzyczny, archeolog i antropolog. Profesor antropologii kulturowej. Jest autorem sporej ilości publikacji o bardzo rozleglej tematyce.

Może jeszcze kilka fragmentów tego wywiadu, które mogą kogoś zainteresować.


Jay Ruby:

Kogo teraz słuchasz?

Jimi Hendrix:

Mogę słuchać każdego, jeśli mnie nie nudzi. Skłaniam się ku muzyce bluesowej. Bluesowej gitarze. Ogólnie w muzyce lubię teraz rzeczy Rolanda Kirka i The Mothers of Invention.

J.R.

Mnóstwo publicystów porównuje cię do Claptona.

J.H.

To jedna z tych spraw, których nie cierpię. Oni mówią: " Hendrix- Clapton" a zaraz potem dodają "blues jest ponad wszystko." A my nie chcemy robić wyłącznie bluesa. Chcemy robić różną muzykę, fajne piosenki. Oczekują, że będziemy grać wyłącznie bluesa a jak widzisz, jest tyle muzyki, którą chcemy grać. Czasem nuty brzmią tak jak w bluesie, ale jest kompletnie inna wymowa między nutami.

J.R.

Wielu muzyków ma problemy, gdy ze sceny przechodzą do studio. Wy ich nie macie. Czy widzicie siebie jako grupę live, czy zespół studyjny?

J.H.

I tak i tak. Jeśli ktoś chce słuchać tylko jednego, niewiele usłyszy. Kiedy nagrywasz, chcesz, by każdy dzwięk brzmiał właściwie - są jak krople deszczu, które spadając odbijają się echem, fuzjują....To dlatego, że nastawiony jestem, by podkreślić coś konkretnego w nagraniach. Część ludzi pamięta to z płyt i spodziewa się usłyszeć na koncercie. Tekst jest taki sam i na nim skupiają uwagę. Mogą poczuć inne rzeczy, ale nie koniecznie je usłyszeć. My tak dużo improwizujemy na scenie, że dwu minutowa piosenka z płyty może trwać dwadzieścia minut.

J.R.

Kogo najbardziej cenisz jako gitarzystę. Kto teraz gra tak jak lubi Hendrix?

J.H.

Cóż.....trudno powiedzieć. Na scenie bluesowej nieźle brzmią niektóre rzeczy Alberta Kinga czy Erica Claptona. Są bardzo dobrzy. Ja nie mam żadnych faworytów. To byłoby bardzo trudne. Jest tak wiele zróżnicowanych stylów. Wkładanie ich wszystkich do jednego worka jest poważnym błędem.

Jay Ruby: Cofnijmy się na moment do bluesa. Jak go definiujesz? Jak go rozumiesz? Jimi Hendrix: Możesz mieć własny blues. Folk blues nie jest jedynym bluesem na świecie. Usłyszalem irlandzką folkową piosenkę, która była tak funky! Słowa, feeling....To było świetne. Blues. Gramy tego bluesa na "Axis:bold as love" - to ostatni kawałek na pierwszej stronie płyty. Ma tytuł "If 6 were 9". Możesz to nazwać świetnym czuciem bluesa. My nawet nie usiłujemy tego nazywać. Każdy ma swój rodzaj bluesa do zaoferowania.

Mitch Mitchell: Kiedy zaczynalismy grać, Jimi był pod wpływem takich muzyków jak Dylan, a mnie oni zupelnie nie interesowali. Teraz Jimi słucha głównie Mingusa czy Rolanda Kirka. Wszyscy się uczymy od siebie. Wszyscy mamy wpływ na swoją muzykę. Czujemy się dobrze ze sobą. Tak jest najlepiej. Jay Ruby: Cieszy was wspólne granie. Jimi Hendrix: Tak. Posłuchaj kiedyś jak on gra na perkusji. To jeszcze jedna sprawa, która czyni mnie szalonym. Każdy z nas ma swoją małą scenę muzyczną, której ludzie nie znają. Noel lubi miło brzmiącego rocka i to gra na gitarze. Na basie gra od kiedy jest z nami. Mitch gra mnóstwo fascynujących rzeczy na perkusji, a ludzie znają go tylko z jednej strony. Jay Ruby: Granie we trzech jest piękne. Możecie się mocno zintegrować. Wasze brzmienie jest potężne. Jimi Hendrix: Na pierwszej płycie kładliśmy nacisk na potężne brzmienie. Pełna wolność. Na nowej płycie jest gitarowo ciszej. Może to się komuś wydawać nudne, ale chcieliśmy podkreslić teksty i wyeksponować perkusję Mitcha. Na następnej wrócimy do poprzedniej formuly. Jay Ruby: Tak. Slyszałem ten nowy album, choć w Stanach go jeszcze nie ma. Integracja dźwięków z ulicy. Kroki ludzi w studio. Jimi Hendrix, ze śmiechem: Tak. Człapanie wielkich stóp Rogera Mayera.


 

Experience Music Project w Seattle. Niezwykłe miejsce. Jimi ma tam swój pawilon, a muzeum nie szczędzi zachodu i środków, by stale wzbogacać zbiory związane z Hendrixem.



Muzeum Experience Music Project w założeniu miało nazywać się Jimi Hendrix Experience Music Project. Taki byl zamiar fundatora tego przedsięwziecia Paula Allena. Pan Allen, multimilioner i współwłaściciel Microsoft, jest wielkim fanem Jimiego. Nie szczędzi funduszy by wzbogacać zbiory muzeum. Na użycie nazwiska brata w nazwie muzeum nie wyraziła zgody Janie Hendrix. Z jakiego powodu? Nie potrafię zgadnąć.



Paul Allen, tak jak Hendrix, urodził się i wychował w Seattle. Wiele rozwiązań w muzeum jest jego pomysłem. Sam znalazł właściwego architekta i brał udział w uzgadnianiu projektu. Przed wejściem do pawilonów Jimiego wita nas kolumna zbudowana z instrumentów.



Muzeum pomyślane jest rewelacyjnie, obok sal pełnych pamiątek, gitar Jimiego, jego strojów, płytoteki , zdjęć i wszelakich wydawnictw, jest też sala koncertowa, sala kinowa, oraz świetnie wyposażone, nowoczesne studio nagrań. W tym studio, każdy ze zwiedzających, jeśli muzykuje, może popróbować swoich sił i z pomacą fachowców nagrać własną plytkę. Płyta, zapakowana w firmową kopertę muzeum jest bardzo fajną pamiatką.


17 listopada 2012 roku Experience Music Project świętowało siedemdziesiąte urodziny Jimiego. Otwarta została nowa ekspozycja poświęcona Hendrixowi. Otwarcie uświetnił koncert. Kilkunastu muzyków zagrało utwory Jimiego. Zespół poprowadził i na basie zagrał gość honorowy Billy Cox.


 

Festiwal Woodstock, nie w Woodstock.

Woodstock, miasto artystów, miejsce zamieszkane przez malarzy, pisarzy, muzyków i filmowców, nie wyraziło zgody na organizację festiwalu. Miasto gdzie funkcjonowała muzyczna komuna i gdzie niewielka wytwórnia płytowa produkowała bardzo ciekawe pozycje, nie życzyło sobie najazdu tłumu hippisow. Odmowa przyszła późno. Hendrix, przekonany że festiwal odbędzie się w Woodstock, wynajął dom o "rzut beretem" od tego miasta. Festiwal odbył się na terenie farmy Maxa Yasgura, na przedmieściach miasteczka Bethel, od Woodstock oddalonego o niemal sto kilometrów. Organizatorzy postanowili jednak, iż zostawia festiwalowi nazwę Woodstock. Tak więc te prawie pół miliona, jechalo nie do Woodstock, a na Woodstock do Bethel.

Gypsy Sun & Rainbows zakończyli festiwal. To był poniedziałkowy poranek, 18-tego sierpnia. Grali od 8.30 do 10. 30.


Zespół zagrał w składzie:

Jimi Hendrix - gitara, wokal

Larry Lee - gitara rytmiczna i wokal {w Master Mind i Gypsy Woman}

Billy Cox - bas

Juma Sultan - instrumenty perkusyjne

Gerardo "Jerry" Velez - kongi

Mitch Mitchell - perkusja


zagrali:

Message to Love, Hear My Train a-Comin', Getting My Heart Back Together Again, Spanish Castle Magic, Red House, Master Mind, Here He Comes {Lover Man}* Foxey Lady, Beginnings, Jam Back at the House, Izabella, Gypsy Woman, Fire, Voodo Chile-Slight Return, Stepping Stone, The Star-Spangled Banner, Purple Haze, Improvisation/Villanova Junction, Hey Joe.

*Utwór ma dwa tytuły.


Czyli zagrali 19 utworów [+ improwizacja]. Na filmie nagranym przez Warner Bros jest ich 14. Na amatorskim, studenckim filmie 15. Jest bogatszy o 'Hear My Train A Comin'. Ten czarno-biały film, nagrany na amatorskim sprzęcie budzi uznanie. Jakość dźwięku jest zaskakująco dobra. Wszelkie prawa wykupiła od autorów firma "Experience Hendrix LLC" i dystrybuuje go pod tytułem "A second look".

Jimi przed występem powiedział kilka słów do publiczności. Postarałem się je przetłumaczyć. Łatwe to nie było. Łatwiej poczuć i zrozumieć emocje w orginale. Przełożyć z sensem trudniej.

Jimi:

" Widzę, że spotykamy sie znowu. Hmm. Tak. Fajnie, fajnie, bardzo fajnie! Koncert, Koooncert! Chcę wam powiedzieć wprost. My już jesteśmy bardzo zmęczeni The Experience. Czujemy się przeciążeni. To się już wyczerpało i wyczerpało nas. Zdecydowaliśmy się wszystko zmienić i nazwaliśmy to Gypsy Sun and Rainbows. Teraz jesteśmy tylko taką cygańską kapelą i niczym więcej. Dajcie nam minutę czy dwie na nastrojenie instrumentów. OK? Aaa, mieliśmy tylko dwie próby, więc damy tylko podstawowy rytm.

Dziewczyna z publiczności - Jimi, are you high?

Jimi - Yeah. I am high, thank you. I am high. Thank you baby.


A tak, po latach mówi o tym Billy Cox. Jest w tej wypowiedzi pewna sprzeczność z tym co powiedział Hendrix. Myślę jednak, że łatwo ją zrozumieć.


Billy Cox:

"Woodstock był pierwszym koncertem zagranym w takim składzie. Ten zespół to było to, o co Jimiemu chodziło w tym konkretnym czasie. On zbierał się by pójść w zupełnie innym, nowym kierunku muzycznym. Nazwał to Gypsy Sons and Rainbows i powiedział nam, że musimy to zrobić wszyscy. Pracowaliśmy nad tym materiałem bardzo intensywnie przez około trzy tygodnie, w domu który wynajął w Shokan. Opracowaliśmy świetny zestaw utworów i czuliśmy się w tym bardzo razem. Jimi to był taki typ muzyka. By perfekcjonistą. Uznawał tylko pracę i nie znosił połowiczności. Gdyby to było możliwe, kazałby nam pracować cały czas. Musiał być pewny, że mamy to wszystko opracowane. Nie pozwolił by zagrać, gdyby tej pewności nie miał.

Na Woodstock mnóstwo energii szło od ludzi do nas. Jimi powiedział, że weźmiemy tą energię od nich by oddać im dużo więcej. Tak zrobiliśmy. Wszyscy byli uczestnikami tego zdarzenia. Jimi prowadził i ich [publiczność] i nas. Wszyscy wpatrzeni byli w niego. Graliśmy dwie godziny i porozumienie z publicznością było fantastyczne. To był świetny występ. Byliśmy potem bardzo zmęczeni. Wpadliśmy tylko coś zjeść i pojechaliśmy prosto do domu w Shokan. Jak wspominam Woodstock? Tam naprawdę panowały pokój, miłość i pełna harmonia. W tym ogromnym tłumie wszyscy byli razem."


Nie zrobiłem błędu. Tak to wygląda u Coxa. Powiedział "Gypsy Sons" i nie sądziłem, by celowe było poprawianie cytatu. Myślę, że te jego trzy tygodnie ostrego grania, są bliższe prawdy, niż "tylko dwie próby" Jimiego.


Michael Jeffery i z okazji Woodstock objawił swój uroczy charakter. Za prawa do kręcenia filmów zespół otrzymał 12-ście tysięcy dolarów. Jeffery tak pomanipulował przy umowach, że 60% tej sumy trafiło do jego kieszeni.


 

Jimi bardzo był zadowolony z występu na Woodstock. Z muzyki, z publiczności i zaczarowanej atmosfery tego wydarzenia. Wystąpił przed półmilionową widownią , a wspominał później, że czuł się tak jakby miał kontakt z każdym.


Bilety na Woodstock Jednodniowy

Na całość



Znakomite jest dwu płytowe DVD wydane przez firmę Janie Hendrix. Pierwszy dysk to profesjonalny, kolorowy film wytwórni Warner Bros z prawie pełnym koncertem Jimiego. Drugi to amatorski czarno-biały film nakręcony ręczną kamerą przez grupę studentów. Gorąco wam tą pozycję polecam.


Jimi po Woodstock przepełniony był pozytywną energią i pełen planów na przyszłość. Po Festiwalu na Wyspie Wight oczekiwał drugiego Woodstock i bardzo się zawiódł. Woodstock to zdecydowanie nie było. To był czas najostrzejszych wojen młodzieżowych subkultur. Toczyły się w całym Zjednoczonym Królestwie i na festiwalu też nie obyło się bez groźnych incydentów. Tak o tym opowiada szef Jethro Tull Ian Anderson:

"Jimi przed występem był bardzo optymistyczny. Przygotował repertuar. Zaplanował występ, w którym chciał pokazać nową, inną muzykę. Nie do końca poradził sobie z agresywną i wymagającą znanych kawałków publicznością. Incydenty w około pola festiwalowego też nie sprzyjały atmosferze. Zbyt wiele agresji. Po występie Jimi był bardzo przygnębiony i zniechęcony. Mocno depresyjny. Moim zdaniem te wydarzenia mogły mieć znaczenie w tragedii, która wydarzyła się wkrótce."


Ian Anderson


 

.

Isle Of Wight Festival. Zdecydowanie najbardziej kontrowersyjny występ w karierze Jimiego Hendrixa. My, którzy ocenić możemy występ Jimiego na podstawie zarejestrowanych nagrań, mamy bardzo skromne możliwości. Np. "Machine Gun", który na koncercie trwał 31 minut można usłyszeć w wersjach 3 do 9 minut. To przecież tylko fragmenty. Poznałem osoby, które na tym koncercie były. Czy jednak po tych czterdziestu latach {z hakiem} pamięć ich nie zawodzi? Problem też w tym czyje wspomnienia są wiarygodniejsze, gdyż często nie są zbyt zgodne.

Jimi wylądował helikopterem na Isle Of Wight w niedzielę, 30 sierpnia, o godz 8.30 wieczorem. James "Vishwa" Scott, który powitał Jimiego na wyspie i starał się zajmować wszelakimi sprawami muzyka przez cały jego pobyt wspomina:

"Jimi byl depresyjny i wyraźnie bardzo zmęczony. Raczej mało rozmowny."


Jednak matka Noela Reddinga, Margaret opowiada:

"Odwiedziłam Jimiego w jego przyczepie przy scenie festiwalowej. Jimi miał dobry humor. Śmialiśmy się i żartowali. Jimiemu kompletnie zaciął się zamek błyskawiczny przy jego estradowym pomarańczowym kostiumie. W końcu spięłam to agrafką, co Jimiego bardzo rozbawiło."


Wszystkie koncerty festiwalowe były mocno opóźnione. Wiele z nich odbyło się w dość nieprawdopodobnych porach, kiedy połowa publiczności poszła już spać lub opuściła pole festiwalowe. Na plakatach koncert Jimiego zapowiadany jest w niedzielę. Zaczął się jednak w poniedziałek. Było już zdecydowanie po północy. Mitch Mitchell wspomina, iż wszystko co mogli zobaczyć to ciemność wypunktowana przez ogniska iluminujace twarze jakby z kamienia.


Jimi rozpoczął występ słowami:

"Tak. Dziękuję bardzo, że mogę tu być z wami, ludzie. Jest pięknie. Dziękuję, że mieliście cierpliwość tak długo czekać. Dajcie nam około minuty na nastrojenie. Dobrze być z powrotem w Anglii. Chcielibyśmy zacząć koncert utworem, który wszyscy dobrze znacie. "God Save the Queen". Możecie dołączyć się i śpiewać razem z nami. Na pewno zabrzmi to lepiej, jeśli w waszych głosach usłyszę jak kochacie swoją ojczyznę. Zacznijcie śpiewać [i bardzo cicho, raczej do zespołu]. Jeśli nie zaśpiewacie, to pieprzyć to [fuck ya]". Ci, którzy byli bliżej sceny i usłyszeli to zaczęli żartować z Jimim na temat, kto lepiej zna brytyjski hymn narodowy.

Niestety strojenie instrumentów bardzo sie przeciągło. Amerykańska trasa skończyła się już dość dawno i zespół utracił lekkość i zwartość tamtych koncertów.


Mitch Mitchell powiedział:

"Dziwnie nam sie grało. Zanim zespół się przyzwoicie rozegrał minęło sporo czasu. Byłoby lepiej gdybyśmy mieli dzień na próbę."

Po hymnie kilka mocnych uderzeń w bęben taktowy rozpoczęło krótką wersję "Sierżanta Pieprza" The Beatles. Kolejno zespół zagrał "Spanish Castle Magic". Utwór zabrzmiał dziwnie. Jakby bałaganiarsko i chaotycznie. Powód był taki, iż Jimi improwizował partie tekstu jakby poza rytmem i zespół się nieco pogubił.


Kolejny utwór Jimi poprzedzil słowami:

" Jak powiedziałem wcześniej, dobrze ze jesteście. Chcemy zagrać kolejną piosenkę opartą na tekście z 1833 roku. Myślę, że jest ciągle aktualny, jeśli potraficie odnaleźć jego sens."

To było "All Along The Watchtower". Niestety, z powodu kłopotów ze sprzętem nie zabrzmiało dobrze solo gitarowe. Zniecierpliwiony Jimi zaczął ostro przyspieszać, zostawiając Mitcha i Billego w tyle i skazując ich na rozpaczliwą pogoń za nim.

W "Machine Gun" Jimi pozmienial tekst, adaptując go dla angielskiej publiczności. I tutaj zaczął od wstępu. Powiedział:

"Jest mnóstwo kłamstw wokoło nas. Czasem one wychodzą na jaw i wtedy staje się to co nazywamy wojną. Chcę dedykować ten kawałek wszystkim walczącym w Birmingham, wszystkim skinheadom, wszystkim walczącym w Bournemouth, Londynie i, o tak, wszystkim żolnierzom walczącym w Wietnamie. Mnóstwo wojen się toczy..."

Jimi zagrał bardzo zaskakująco wersję tego utworu. Cały czas toczył swoją prywatną wojnę ze sprzętem. Z fatalnie rozstrajającą się gitarą. Z koszmarnymi sprzężeniami wyjących kolumn Marshalla. Przy tym wszystkim Jimi prowadził kawałek w kierunkach zupełnie dla zespołu zaskakujących. Zaczął riffem z "Race With the Devil" - wielkiego brytyjskiego przeboju grupy Gun. Później dwanaście taktów i odejście w "Dust my Broom" Elmore'a Jamesa. Było sporo ciekawych gitarowych rifów w tej, półgodzinnej wersji "Machine Gun", ale utwór się jakoś nie zazębiał. Mitch i Billi starali się nadążyć, jednak często nie było to możliwe. Dziwny jest też koniec. Jimi dość niespodziewanie uderza kilka akordów i nagle kończy utwór.

Jimi miał świadomość, że utwór nie wyszedł dobrze. Ze słowami "Jeśli możecie trochę poczekać, myślę, że w końcu do czegoś dojdziemy" przerwał koncert. Podczas tej długiej przerwy Mitch i Billy grali sobie i śpiewali dla zabicia czasu różne "ucieszne" piosneczki. Jimi starał się ustawić wzmacniacze, fuzz box i gitarę tak, by wreszcie zaczęły spełniać oczekiwania. Zagrał "Lover Man" ale to nadal nie było to. Przerwa przedłużyła się nieco. Zrobiło się już jasno. Wreszcie Jimi wrócił ze słowami:

"OK. Zaczynamy wszystko od początku. Jak sie macie, Anglio? Fajnie was widzieć. Zagramy teraz 'Freedom'". W końcu wszystko jest dobrze i zaczyna brzmieć. Zespół gra rześko, świeżo i równo. Nareszcie.


Ale tak na prawdę Jimi "złapał oddech" przy znakomicie zagranym "Red House". Moim zdaniem był to najlepiej zagrany utwór tego koncertu. Jimi przełamał złą passę, ale "Dolly Dagger"nie zabrzmiało już tak znakomicie. Koncert to nie studio. Jimi nie mógł zagrać jednocześnie głównej linii utworu, solówek oraz rytmu spinajacego calość. W konsekwencji Jimi skupia się na linii głównej. Powstaje wyraźna dziura w brzmieniu, której Cox nie jest w stanie zapełnić. To pokazuje, że Jimi w studio grał bardziej kompleksowy i skomplikowany materiał, który nie zawsze brzmiał dobrze na scenie.


I znowu przerwa na dostrojenie gitary. Jimi mówi:"Najwyraźniej wy macie więcej cierpliwości ode mnie". Jimi zmienia na chwilę nastrój i gra spokojnego bluesa "Midnight Lightning", po którym zabrzmiało "Foxy Lady". Po "Foxy Lady" publiczność zaczyna się bardzo ekspansywnie domagać, by zaczął grać znane i lubiane przeboje. Dla Jimiego był to dylemat. Od długiego czasu grał już inny repertuar.

Jimi:

"Ludzie, czy wy na prawdę chcecie słuchać tych starych piosenek? Cholera, ludzie...My staramy się zagrać wam coś nowego. Właśnie obudziłem się jakiś czas temu. Nagraliśmy coś innego i sądzę.......[waha się] sam nie wiem....Dobrze, zagramy coś bardziej znanego."

Kompromisem był "Message To Love" - stosunkowo nowa piosenka, ale już wydana i znana w Anglii. Spokojniejsze piosenki brzmiały lepiej. Łagodne instrumentalne a-capella przechodzi w "Hey Baby" ["New Rising Sun"]. Reszta koncertu była mieszanką starego i nowego. W "Hey Joe" Jimi zaimprowizował kawałek poezji:

"Idę drogą na południe

to droga tam, gdzie mogę być wolny, gdzie nikt mnie nie zna.

Nikt nie będzie pogrywał ze mną.

Żaden cham nie będzie robił ze mnie głupca."


Potem delikatny "I Feel Fine" i tradycyjny "English Country Garden", "Voodoo Child" i na końcu "In From The Storm".


Zdecydowanie nie był to najlepszy koncert. Jimi był zmęczony i zniechęcony od początku. Zajęło wieki zgranie się zespołu i opanowanie sprzętu. W pewnym momencie Jimi musiał zmienić fuzz unit który wysiadł całkowicie. Były cztery długie intra i solówki perkusyjne, które nigdy nie były dobrym znakiem na koncertach Hendrixa. Na wyspie było jeszcze gorzej, gdyż i Mitchell był sztywny. Koncert miał jednak sporo jasnych momentów i fiaskiem bym go nie nazwał, choć tak określiło go sporo recenzentów.


Tekst napisany przez Jimiego na początku września. Prawdopodobnie świeżo po koncercie na Isle of Wight:

"To nie było tak dawno.

Ale wydaje się, że lata minęły od czasów, gdy czułem ciepło promieni Słońca.

Ostatnio rzeczy wydają się chłodniejsze.

Wiatr jest zuchwalszy."

Z.L.


W 1971 roku "Polidor" wydał płytę z muzyką z koncertu.



 

Billy Cox. Isle of Wight Festival


Jeszcze kilka słów o tym koncercie. Przed Jimi Hendrix Experience wystąpili Free [koncert uważany za jeden z najlepszych w ich karierze] Donovan, Pentagle, The Moody Blues i Jethro Tull. Wszystkie występy były na bardzo wysokim poziomie. Ciekawe, że lider Jethro, Ian Anderson, wspomina ich występ negatywnie, choć wszelkie recenzje są pełne zachwytów, a nawet jego koledzy z zespołu uważają ten występ za udany. Tak więc poprzeczka ustawiona była bardzo wysoko. Wszyscy spodziewali się, że powrót Hendrixa na brytyjską scenę będzie wielkim wydarzeniem i triumfem. Jednak ten długi występ zespołu, był bardzo niespójny. Jak pisał biograf festiwalu Brian Hinton "Poza kilkoma utworami cały występ sprawiał wrażenie chaosu i często nawet zagubienia. Myślę, że jedynym utworem który mógł zachwycić był "Red House Blues".

Zespół wszedł na scenę z ponad półtora godzinnym opóźnieniem. Różne znajduję przyczyny tego opóźnienia w pofestiwalowych wspomnieniach. Folkowy muzyk Ralph Mc'Tell uważa, że przyczyną opóźnienia był stan ducha samego Jimiego.

Opowiada: "Hendrix był bardzo daleki. Jakby nieobecny i przygnębiony. Wszyscy bali się, że Jimi nie wystąpi. Myślę, że mieli poważny powód do zmartwienia."

A jak wyglądała prawda? Być może leży gdzieś pośrodku. Matka Reddinga opowiada, że Jimi przed występem śmiał się i żartował z nią. Sprzeczności na każdym kroku.


Isle of Wight Festival. Ralph Mc'Till z dziewczyną


James "Vishva" Scott

Dla "Vishvy" Jimi był postacią niezwykle ważną. Scott, sam gitarzysta, znawca i wielki fan bluesa, darzył Hendrixa wielkim szacunkiem i podziwem. Marzył o tym, by zasłużyć na przyjaźń tego wspaniałego muzyka. Na wyspie Wight pracował dla Hendrixa bardzo solidnie. Gdy Jimi odlatywał do Southampton "Vishva" podszedł do niego i powiedział, że bardzo chciałby nadal dla niego pracować. Jak opowiada sam "Vishva" Scott, Jimi odpowiedział "Czego ty chcesz ode mnie człowieku? Kim ty w ogóle jesteś dziwna, podstarzała babo?" {Vishva był młodszy od Hendrixa} I Jimi odleciał, zostawiając mister Scotta na wyspie. "Vishva" powiedział, że takie zachowanie u zawsze bardzo uprzejmego i przyjaznego Hendrixa, pokazuje w jak kiepskiej kondycji był wtedy muzyk.


 


Jednak Jimi stał się symbolem festiwalu na Isle Of Wight. Jego wizerunek pojawia się na plakatach i programach kolejnych festiwali. Często też artyści występujący na kolejnych edycjach coverują ktoryś z utworów Hendrixa, by uczcić jego pamieć. Przed muzeum Dimbola [Domem Julii Margaret Cameron] stoi piękny pomnik Jimiego, a w środku też jest kilka pamiątek z nim związanych.



Jest też przed Dimbola Museum zaklęty w kamieniu plakat Jimiego.

Ta piękna statua z brązu, którą pokazałem powyżej miała stanąć na festiwalowym polu. Nie wyrażono na to zgody. Szef Dimbola Lodge Museum, mister Brian Hinton, zgodził się na ustawienie pomnika w ogrodzie obiektu i pomimo ostrych protestów udało mu się ten pomysł zrealizować. W jego posiadaniu jest list z podziękowaniem od Janie Hendrix. W tym liście siostra Jimiego wspomina też iż "Jimi kochał wielkich wiktoriańskich poetów." Moim zdaniem bardziej to uprzejmościowy ukłon, niż prawda. W Dimbola sporo jest pamiątek po Wiktoriańskich artystach.

List od Janie Hendrix z podziękowaniem dla dyrektora Dimbola Museum


Jimi w porannej mgle ...


 

Bardzo mało znane zdjęcie.Zrobiono je w trakcie dźwiękowych przygotowań przed festiwalowym koncertem na wyspie Wight. W czasie przygotowań do koncertu na Isle of Wight {sierpień 70} Jimi mocno zdenerwował się problemami z akustyką. Podszedł do perkusji Mitcha i zaczął w nią uderzać, próbując wyjaśnić akustykom czego od nich oczekuje {autorem zdjęcia jest francuski dziennikarz Jean-Pierre Leloir}.


 

Richie Havens


Po koncercie Hendrixa, w poniedziałek na wyspie Wight wystąpili jeszcze Leonard Cohen, Joan Baez i Richie Havens. Przed odlotem do hotelu, w trakcie występu Joan Baez, Jimi rozmawiał z Havensem. Havens napisał o tej rozmowie w swoich wspomnieniach. Moim zdaniem to bardzo istotna wypowiedź.

Havens: "Jimi był koszmarnie nieszczęśliwy [terribly unhappy], w stanie skrajnej depresji. Poprosił mnie o pomoc. Powiedział "Ja mam na prawdę zły okres. Układy z moim menagerem i prawnikami są okropne. Oni chcą mnie zamordować. Wszystko jest przeciw mnie i to już jest tak koszmarne, że nie mogę jeść ani spać. Ja nie mogę tak dalej, człowieku. Ja potrzebuję pogadać z jakimś dobrym prawnikiem. Ty musisz znać jakiegoś" [ Richie Havens "They Can't Hide Us Anymore"]

Havens zaproponował Jimiemu powrót do Nowego Jorku i kontakt z jego biurem prawnym. Szkoda, że historia potoczyła się inaczej.


 

Jack Bruce: Kiedy nagrywaliśmy White Room, w studiu z nami był także Jimi Hendrix. Gdy skończyliśmy, [...] wyznał "Boże, chciałbym kiedyś skomponować coś takiego". Na co ja "Ależ Jimi, ja to przecież wziąłem od ciebie!"

Zdzisław Pająk, Eric Clapton - Pielgrzym Rocka


Jimi bardzo bliski był sformowania grupy z Jackiem Brucem.


Tak o tym opowiada sam Jack Bruce. "Grałem z Lifetime Tony Williamsa, co było fantastycznym doświadczeniem. Pod wieloma względami najbardziej ekscytujące muzyczne przedsiewzięcie jakie kiedykolwiek zrobiłem. Tony był prawdziwym geniuszem, ale marzyło mu się by stać się rockową gwiazdą, więc przedstawiłem go Jimiemu. Zamierzaliśmy sformować trio, Tony na perkusji, ja na basie i Jimi na gitarze. To było w 1970 i był to trudny czas dla Jimiego. Jakby utracił duszę. Jego pewność siebie bardzo zmalała. Bardzo chciał i bardzo potrzebował zacząć coś nowego. Myślałem, że jeśli Jimi zacznie grać z Tonym i ze mną będziemy dla niego sekcją zaspokajającą jego wymagania, że będzie to zgodne z jego standardami i będziemy dla niego motywacją. Popchniemy go tak jak ja i Ginger popychaliśmy Erica. To miało być coś dużego....Niestety tak się nie stało. Jimi zmarł. On był pięknym człowiekiem."


 

Film którego zdecydowanie nie polecam.


26 stycznia 2015roku, film miał premierę na DVD, więc "trafił pod strzechy". O ile trafił, bo recenzje wszędzie fatalne. Recenzja w "Blues Magazine" zaczyna się tak: " Zbyt wiele konfuzji i żadnej ulgi, gdy oglądacie ten kulejący biograficzny portret rockowego bożyszcza." Reżyserowi i autorowi scenariusza, Johnowi Ridleyowi, obrywa się z każdej strony. Kathy Etchingam twierdzi, że film jest stekiem wymysłów niewiele mających wspólnego z rzeczywistością. Roger Mayer, który budował "gitarowe pedały" dla Hendrixa, zarzuca twórcom filmu zupełny brak konkretnej pracy nad dokumentacją. Mówi, iż nikt nawet nie usiłował skonsultować się z żyjącymi jeszcze osobami, które znały Hendrixa i były świadkami, lub bohaterami zdarzeń, o których film próbuje opowiedzieć. Na pewno nie ułatwiło Ridleyowi zadania to, iż firma Janie Hendrix już na wstępie odmówila wszelkiej współpracy. Mógł się jednak trochę bardziej postarać zarówno on, jak i cała ekipa. Andre Benjamin, odtwórca głównej roli włożył sporo pracy w to, by wcielić się w rolę Hendrixa. Pracował nad tym wiele godzin i parę rzeczy udało mu się nieźle. Do perfekcji dopracował specyficzny akcent i przeciągający głoski sposób mówienia Jimiego. Pracował też nad sylwetką. Niestety przesadził. Za dużo tu jąkania się, za dużo powłóczenia nogami. Ludzi nieco bardziej obytych z "ikonografią" Jimiego mocno to drażni. Nie pomogła też aktorowi miałkość scenariusza. Większość czasu Hendrix spędza siedząc na krześle. Jedyna scena gdy okazuje wyraźne emocje to scena z rozmową telefoniczna Kathy (Pani Etchingam twierdzi, że nigdy takiej sytuacji nie było). Cały film mocno zalatuje sztucznością. To, co mogło być dużą atrakcją filmu, leży zupełnie. Wątki obyczajowe (specyficzny slang, narkotyki itp.) są w filmie pokazywane często ale nieudolnie. Zupełnie nie ma atmosfery swingującego Londynu. Na dokładkę sceny londyńskie kręcone były w Dublinie, co wydaje się kompletnym nieporozumieniem. Kasting też filmu nie ratuje. Jedyna chyba w miarę dobra rola to zagrana przez Imogen Poots, Linda Keith. Grana przez Hayley Atwell Kathy, też jest moim zdaniem, miejscami do zniesienia, choć sama pani Etchingham zjechała aktorkę niemiłosiernie. Ale to by było na tyle. Reszta jest okropna. Eric Clapton, grany przez Danny'ego McColgana, jest tutaj jakimś nadętym dupkiem w niczym nie przypominającym Derka. Postać Keitha Richardsa grana przez Ashleya Charlesa, to jedno wielkie nieporozumienie. Ten twardy, zaprawiony we wszelakich potyczkach londyński zabijaka jest tu jakims znerwicowanym wiecznym strachajłą. Nie bardzo wiem, co reżyser chciał pokazać. Jimi przecież podbił Londyn i później Amerykę, a w filmie jakoś cicho o wielkim sukcesie pierwszej płyty czy o Bag o'Nails na przykład. Zabawne są próby pokazania czegoś na skróty. Jedna z nich rozbawiła mnie serdecznie. Zapewne mister Ridley dowiedział się, że Jeffery był niemiłym typem i postanowił to jakoś widzom uzmysłowić. Jest więc w filmie trochę dziwnie wklejona scena, gdzie M. Jeffery rzuca nożami w garnitur wiszący na drzwiach. Mimo mojego, czasem fanatycznego, kolekcjonowania wszystkiego co Jimiego dotyczy, tego filmu nie polecam.

Z.L.


Czterdziesto dwu letni Andre Benjamin, jako dwudziesto kilku letni Jimi Hendrix


Można by powtórzyć za Mitchem iż: "Moim zdaniem te wszystkie późniejsze produkcje, podejrzanej prowinencji i marnej jakości nie mogą mu już w niczym zaszkodzić". Jednak sądze że ten film potrafi zaszkodzić. Jeśli będzie dla kogoś jedynym źródłem wiedzy o Hendrixie, a zapewne w wielu przypadkach tak będzie, narobi sporych szkód. Obawiam sie, że żyjemy w takiej rzeczywistości, iż o wiele więcej młodych ludzi obejrzy ten film, niż przeczyta jakąś biografię Hendrixa. Poznałem w Polsce sporo (wtedy młodych) gitarzystów, którzy kochali muzykę Jimiego, nie wiedząc nic, lub prawie nic o nim samym. Jeśli teraz zaczną się dowiadywać z tego bubla no to..... Szkoda słów.



 

Specjalne wydanie "Classic Rock" z roku 210. Bardzo wartościowa pozycja. 130 stron poświęconych Jimiemu. Interesujące artykuły, dużo ciekawych zdjęć. Dodatkiem jest świetny film.



90% filmu to wypowiedzi muzyków. O sztuce Jimiego, o jego muzyce i twórczości mówią: Dave Mason, Eric Clapton, Mick Taylor, Eric Burdon, Paul Rodgers, Ginger Baker, Bev Bevan, Stephen Stills i Slash który jest tu bardzo dyskretnym narratorem.


Oraz plakat, z portretem Hendrixa, autorstwa Marka Euricha. Malarz zatytułował ten obraz "Voodoo"


 


Często, przy okazji dyskusji o "All Along The Watchtower" słyszę opinię, iż wersja Hendrixa jest lepsza od autorskiej, czyli Dylanowskiej. Zawsze gdy spotkam się z takim postawieniem sprawy protestuję i zawsze mówię - nie jest lepsza ani gorsza, jest inna. Sam Hendrix bardzo cenił Dylana i to zarówno jako kompozytora i poetę jak i wykonawcę. Mówił o tym wielokrotnie. W ostatnich wywiadach, gdy Jimi opowiadał o swoich planach, mówił też iż na pewno w jego repertuarze znajdzie się więcej utworów Dylana. Gdy myślę o relacji Hendrix-Dylan, przypomina mi się jak uderzyła mnie rozbieżność w relacji o ich pierwszym i jedynym spotkaniu. Carol Shiroky opowiadała, iż Jimi był ogromnie onieśmielony i nie zdobył się na odwagę by się odezwać. Sam Jimi natomiast opowiada "Spotkałem go tylko raz, ale byliśmy wtedy obydwaj kompletnie nawaleni [dosłownie: were stoned out of our minds]. To było w The Kettle of Fish w Village. Pamiętam to mgliście, byliśmy na prawdę nawaleni i śmialiśmy się na okrągło. Taa...wszystko nas śmieszyło."


 

Jimi z Anne Bjorndal. Hotel Atlantic. Dania. Arhus 2 wrzesień 1970 rok


2 września 1970 roku Jimi, koszmarnie już przemęczony wyczerpującą trasą wyszedł na scenę w Veibly Risskov-Hallen, sali widowiskowej w Duńskim porcie Arhus. Po trzech utworach Jimi opuścił scenę. Był tak wyczerpany, iż nie był w stanie kontynuować występu. Koncert zostal odwołany. Na domiar złego poprzedniej nocy Billy Cox miał przykrą podróż z LSD. Był w bardzo kiepskim stanie jeszcze przez trzy kolejne dni. Jednym z widzów tego koncertu była norweska dziennikarka Anne Brjorndal. Anne spotkała się też dwukrotnie z Hendrixem. Skutkiem tego był artykuł, który ukazał się 6 września w znamienitym norweskim "Morgenposten" (Nie byle jakie to czasopismo. Pierwszy numer ukazał się w 1861 roku).

Myślę, że artykuł jest interesujący.


"Jimi Hendrix: Nie jestem pewien czy dożyję 28 lat"


Niestety koncert jednego z najwspanialszych gitarzystów w historii rocka, zawiódł nasze oczekiwania. Jimi w Arhus był ogromnie wyczerpany, fizycznie i psychicznie, bardzo napiętym planem koncertów. Nie był w stanie dokończyć koncertu. Była to wielka strata dla nas, a zapewne też bardzo przykre przeżycie dla Jimiego. Wszyscy wiemy jak Jimi potrafi zagrać a tym razem nie do końca się mu to udało. Muszę jednak podkreślić, że te dwa kawałki które zagrał, "Freedom" i "Message of Love" pozwoliły nam poczuć i docenić brzmienie jego muzyki. Bo to była muzyka. Ciepła i wibrująca mimo wszystko. Taka, jaką tylko on potrafi stworzyć. Jimi przywitał nas słowami "witajcie w elektrycznym cyrku" i rozpoczął koncert, który niestety okazał się bardzo krótki. Dał nam jednak trochę czasu na radość. Na cieszenie się wspaniałym brzmieniem jego gitary, perfekcyjnym basem Coxa i mocną, zdecydowaną perkusją Mitcha. Przed opuszczeniem sceny Jimi powiedział: "wrócę wkrótce i dam bezpłatny koncert, którym wszyscy będziecie się cieszyć." Było widać jak bardzo był wyczerpany. Przed koncertem Jimi mówił o ewentualności odwołania występu. Jednak nie czuł się w porządku wobec publiczności i wszedł na scenę.

Dzień wcześniej, gdy spacerowaliśmy po starym porcie Arhus, Jimi powiedział:

"Och piękny porcie! Ten ciągly pęd. To bycie w trasie jest jak nałóg. Nie mamy czasu, nie mamy żadnej szansy zobaczyć tych pięknych miejsc w których gramy."

Powiedział też:

" Wolę grać w Europie, bo tutaj ludzie chcą słuchać i rozumieć moją muzykę. W Stanach obdarzają mnie epitetami, z których najłagodniejszym jest nazwanie mojej muzyki wybrykiem."

"Nie lubię grać w ciemności, gdy nie mogę zobaczyć publiczności. Najlepsze są festiwale na otwartym powietrzu, gdy w dziennym świetle możesz widzieć dla kogo grasz."


Filozofia religii.

Jimi mówił dużo o fenomenach super naturalnych. Powiedział też:

"W rzeczywistości Jezus przyniósł dużo wojen. Był przyczyną większych nieszczęść niż Jingis Chan. Oczywiście nie on sam, lecz jego wyznawcy. A religia powinna nieść pokój. Religia to sprawa prywatna. Każdy musi ją odnaleźć dla siebie. Najważniejsze to umieć żyć w pokoju. Większość ludzi urodzona jest dla życia w miłości i pokoju, ale często wymagania naszych społeczeństw to niszczą".

W reakcji na wypowiedź któregoś z dziennikarzy:

"Dlaczego ciągle słyszę nazwisko Micka Jaggera?! My jesteśmy nastawieni na bardzo odrębne sprawy. Znalazłoby się kilka wspólnych, ale niewiele.

Muzyka jest moim życiem. Moja muzyka jest o życiu i o uczuciach. Praca muzyka, jest jak każda inna praca. Zabiera czas, jak inne zawody. Dla mnie to jeszcze więcej, bo ja poświęcam jej część swojej duszy. Za każdym razem gdy gram.

Są też te szczególne momenty, gdy czuję, że muszę pisać. Najczęściej przed położeniem się spać, gdy tak wiele myśli przebiega przez moją głowę.

Moja gitara jest przekaźnikiem tego, co czuję. Chciałbym, by każdy kto mnie słucha, poczuł to. By był w to zaangażowany. Chcę włączyć światło w tym zgaszonym świecie. Muzyka, jej fazy dźwięku, tworzą kosmos wtedy, gdy wibrują pomiędzy nami."


"Nie jestem pewien czy dożyję 28 lat. To znaczy, że w tym momencie w którym jestem teraz, czuję, że nie mam nic więcej do dodania muzycznie i nie chcę już być na tej planecie. Chyba, że będę miał żonę i dzieci. W przeciwnym wypadku nie mam po co żyć."


Podczas gdy Jimi kontynuował rozmowę na tematy mistyczne padło nieuniknione pytanie, na które Hendrix odpowiedział:

" Ja już nie lubię LSD. Jest nagie i duszne, a ja potrzebuję powietrza" po czym odetchął glęboko.

Hendrix sporo powiedział nam o swym bliskim przyjacielu, liderze grupy LOVE Arthurze Lee.

"Jesteśmy jak bracia. Razem moglibyśmy zmienić ludzi przy pomocy naszej muzyki. Bardzo chciałbym zrobić więcej rzeczy z nim. Nagraliśmy tylko jeden album razem. Myślimy i czujemy w ten sam sposób i wspaniale byłoby móc stworzyć coś razem. Jesteśmy takimi duchowymi cyganami, podróżującymi w około i niosącymi przesłanie poprzez muzykę. Tak jak Arthur uwielbiam czytać baśnie. Kocham opowieści Andersena. Przepadam za "Kubusiem Puchatkiem". Są pełne fantazji i muzyki. Odwołują się do wyobraźni.

Nigdy nie gram piosenki w ten sam sposób dwa razy. Nie mogę zagrać czegoś, czego nie czuję i w co nie mogę włożyć duszy."


O planach na przyszlość Hendrix powiedział:

"Zamierzam utrzymać obecny zespół przynajmniej do końca tej trasy. W tym składzie zagraliśmy okolo 150 piosenek. Myślę, że z 15 z nich trafi na następny, planowany już, album."


Zapytany o nielegalny bootleg nagrany po Woodstoock Hendrix powiedział, że nie dba o to.

I na koniec:

"Ludzie mają nieco dziwaczne opinie na mój temat. Nie wiedzą o mnie nic lub bardzo niewiele a przyklejają mi etykietki. Nienawidzę tego. Na szczęście słabo się trzymają te plakietki. Szczególnie kiepsko przykleja się etykietka szamana."


Tuż przed koncertem Jimi powiedział:

"Jestem kierowcą autobusu, a wy jesteście moimi pasażerami."

Czy to podsumowuje jego muzykę? Dla mnie jest kapitanem statku kosmicznego i chce nas, słuchaczy zabrać do swojej galaktyki. Na scenie emanuje elektryczną energią. Prywatnie jest cichy i pełen namysłu. Jest i wilkiem i owcą. Może wilkiem w skórze owcy?


Arthur Lee i Jimi H.


 


Jimi w Marquee Club in London. 2 marzec 1967 rok. Słuchał go wtedy Mister Chris Barber. Barber, wybitny jazzman, puzonista i kontrabasista. Kompozytor i lider świetnych bandów. Był wielkim miłośnikiem i znawcą bluesa. Jego zasługi w zaistnieniu bluesa na naszym kontynencie są ogromne. Znał osobiście wiele amerykańskich sław bluesa. Załatwiał im kontrakty w UK. Koncertował z nimi i nagrywał.


Fragment rozmowy Micka Taylora [Rolling Stones] z Chrisem Barberem (2010 rok)


Chris Barber: - Jest sporo młodych czarnych muzyków w Ameryce, dla których wzorem jest muzyka Roberta Johnsona, Big Billa Bronzy'ego i innych z tej epoki. Wszyscy oni pragną brzmieć, jak ci starzy mistrzowie, ale dla mnie żaden nie dotarł tak daleko, by się z nimi równać.

Mick Taylor: - Jestem pewien, że bluesowa tradycja ma wpływ na każdy rodzaj muzyki. Słyszałem mnóstwo młodych bluesowych gitarzystów. No cóż....Na dwóch turach "Tribute to Jimi Hendrix" usłyszałem kilku, którzy mnie zadziwili. Niektórzy mieli prawdziwe wyczucie Delty czy Hookerowego grania.

C.B: - Czucie bluesa jest wszystkim o co tu chodzi. Nie chodzi o techniczne sztuczki. O szybkość, granie zębami i temu podobne grepsy.

M.T: - Niestety nie mam pamięci do nazwisk. Ci gitarzyści grali w "Jimi Hendrix Tribute" którego ja byłem częścią w 2007 roku. Chciałbym sobie przypomnieć ich nazwiska....o, był taki gość: Kenny Wayne Shepard. Jego pamiętam. Kenny, biały facet który jest kapitalnym gitarzystą bluesowym. Klonem Hendrixa, jeśli ktoś tak chciałby to nazwać. Było dwóch chłopaków mocno zainspirowanych Hendrixem. Byli bardzo młodzi. Powiedzieli, że to od Jimiego zaczęły się ich bluesowe aspiracje, ale potem szukali głębiej i dotarli tam skąd ta muzyka pochodzi. Jak my wszyscy.

Stephen Dale Petit: - Jimi [Hendrix] jest tym, który pokazał mi bluesa. Pokazał mi drogę, która doprowadziła mnie do zrozumienia bluesa.

C.B.: - My wszyscy jakoś tam dotarliśmy.

M.T.: - Jego kariera trwała bardzo krótko, ale jego wpływ był olbrzymi. Tak wielu ludzi zainspirował.

C.B.: - Jego perkusista, Mitch Mitchell często mówił, że to co on [Hendrix] zawsze chciał grać, to blues. Słuchałem nieraz gry Jimiego, ale trudno by mi było nazwać to bluesem. Był fenomenalnym gitarzystą i to, co robił było wspaniałe, jednak niewiele czasu poświęcał muzyce, którą mógłbym nazwać bluesem.

M.T.: - Jest parę klipów gdzie Jimi gra solo. Ja słyszałem go dwa razy w przebieralniach, przed koncertami. Grał wtedy solo, dla siebie i był wspaniałym bluesmanem. Gdy wchodził na scenę, zmieniał się i stawał częścią angielskiego rocka. Czuł, że to własnie musi pokazywać na scenie. On był bardzo nieśmiały poza sceną. Jednak gdy stawał z gitarą przed publicznością, stawał się totalnym ekstrawertykiem. Pomyśl o ludziach, którzy z nim grali i ginęli przy jego scenicznej osobowości. Little Richard na przykład.

S.D.P.: - and The Isleys Brothers...

M.T.: - Jeśli jesteś w trasie w Stanach, grasz z każdym rodzajem bluesowych muzyków.

C.B.: - Jeśli grasz w którymś z tych ich klubów, zrobisz najmądrzej grając bluesa.

M.T.: - To jest tak, że większość ludzi zna Jimiego z jego szybkości i technicznych, czasem pirotechnicznych efektów, ale tak na prawdę on był urodzonym bluesmanem.


Stephen Dale Petit i Chris Barber


Rozmowę poprzedzał koncert. Grali Mick Taylor i Ronnie Wood, Stephen Dale Petit, Chris Barber i inni. Koncert miał miejsce 1-szego grudnia 2010 roku w 100 club i jego celem było ratowanie 100 Club przed upadkiem. Rozmowa miała miejsce po tym koncercie i jest sporo dłuższa. Ja wybrałem jedynie fragment, w którym mowa o Jimim.



 


Znakomity londyński fotograf Gered Mankowitz miał w 1967 roku dwie sesje z Jimim Hendrixem. Mankowitz był najbardziej cenionym i najchętniej angażowanym fotografem w londyńskim środowisku muzycznym lat 60-siątych. Fotografował The Yardbirds, Rolling Stones... Jego zdjęcia trafiały na okładki płyt, plakaty, strony czasopism. Wydał kilka świetnych albumów. Gered Mankowitz jest też wielkim fanem rocka.


Tak, teraz po latach, mówi o Jimim Mankowitz:

"On był geniuszem. Prawdopodobnie nie ma gitarzysty, który nie odnalazł kiedyś Jimiego dla siebie. Może wsród płyt ojca lub kolekcji winyli dziadka. Może w lokalnym sklepie z płytami. On ciągle reprezentuje rewolucyjną wolność ekspresji. To gitarowy dynamit. Wielu chciałoby z nim konkurować, tak jak konkurują z Jimmim Pagem czy Jeffem Beckiem. To niemożliwe. Niezwykła, buntownicza i kontrowersyjna natura Jimiego, jego fenomenalny talent, oraz fakt, iż tak szybko odszedł, wykreowały mit. Z postacią mitologiczną konkurować się nie da."


Zdjęcie zrobione w trakcie, a właściwie w czasie przerwy, pierwszej sesji w lutym 1967 roku. Mitch i Noel wyskoczyli coś zjeść. Jimiemu wystarczyły papierosy.


 

We francuskim mieście Evreux [Górna Normandia} znajduje się tablica upamiętniająca występ The Jimi Hendrix Experience, który miał miejsce w Novelty Theatre-Cinema 13 października 1966 roku. Występ upamiętniono, mimo iż to nie The Experience byli gwiazdą. Ich występ był bardzo skromny. Zamknęli pierwszą połowę widowiska "Johnny Hallyday Show". Cały występ trwał 15 minut i w tym czasie zmieściły się covery "Kraina tysiąca tańców" "Midnight Hour" [wielki soulowy przebój Wilsona Picketa] "Mercy Mercy" i odstający od tego repertuaru "Hey Joe".


Jimi opuścił Amerykę, by uwolnić się od takiego soulowego repertuaru i jak na ironię, właśnie w takim repertuarze zadebiutował z nową grupą. Tak to komentuje Mitch Mitchell: "Nie mieliśmy wyboru. Zespół miał w miarę przyzwoicie przygotowane sześć kawałków. W tym, naszym pierwszym turnee graliśmy jeszcze "Killing Floor" i "Wild Thing". W Evreux i na to nie dano nam czasu."


Cóż....Gwiazdą był Johnny Hallyday. W latach 60-siątych Johnny był gwiazdą na miarę The Beatles, ale tylko we Francji. Może jeszcze, w pewnym stopniu, w Kanadyjskiej prowincji Quebec. Johnny śpiewał {a też mówił} wyłącznie po francusku. Francuzi kochali Johnny'ego a tamtejsze media hołubiły go wręcz absurdalnie. W mediach, francuskich oczywiście, Jimi ginął w porażającym blasku Johnnyego.

Fragment artykułu, który ukazał się w lokalnej gazecie nazajutrz po koncercie:

"Najnowszym odkryciem Johnnyego Hallydaya [sic!] jest bardzo kudłaty piosenkarz i gitarzysta, który jest kiepską mieszanką Jamesa Browna i Chucka Berry'ego. Krzywił gębę ze sceny około kwadransa i czasem szarpał struny zębami."


No cóż....Za to Hollyday występował z tłumem popiskujących i wymachujących nogami "tancerek". Rzecz gustu..Jimi ma w Evreux tablicę pamiątkową. Wiekowy Hallyday śpiewał jeszcze długie lata, ale kto o nim pamięta?

Hendrix miał szczęście do odkrywców. Jak nie Little Richard to Hallyday.

Albo kot Fredek.


- Wstawać! Wstawać! Pora na śniadanie!!! - Parę taktów Jimiego Hendrixa zazwyczaj skutkuje.

Z.L.

 

Po powrocie z Francji, w kwietniu 1967 roku The Experience wyruszyli w trasę z ekipą promującą w Wielkiej Brytanii nową płytę amerykańskiej kapeli The Walker Brothers. Ta płyta, zatytułowana "The Fabulous" cieszyła się później sporym powodzeniem w Anglii. W Stanach, ojczyźnie zespołu, nie zrobiła wrażenia.



Przyznam, że mnie kapela Johna Walkera nie podobała się nigdy. Biorąc pod uwagę, iż praktycznie całe koncerty były w miłym i słodkim stylu, łatwo się domyślić, że to co pokazali The Experience, odbiegało zdecydowanie od muzycznego oblicza tego touru. Jednak zespół Jimiego nie był ze swoich występów zadowolony. Tak o tym mówił Mitch Mitchell:

"Ach, ten sławetny Walker Brothers tour. Występowaliśmy wtedy z The Walkers, Engelbertem Humperdinckiem, Catem Stevensem i kilkoma towarzyszącymi im muzykami. Zdecydowanie nie były to dobre koncerty, ale który nasz koncert w tym czasie można by nazwać dobrym? "


Jimi Hendrix, Cat Stevens i Gary Leeds

Trasa miała promować płytę The Walkers i to oni mieli być jej głównymi bohaterami. Wszystkich jednak przyćmiła wielka gwiazda owych czasów, Engelbert Humperdinck. To on okazał się największym magnesem przyciągającym publiczność i budzącym zainteresowanie mediów.



 

.


Opowiem wam o miejscu bardzo w karierze Jimiego istotnym. To miejsce to nocny klub "Cafe Wha?" mieszczący się przy Grenwich Village w Nowym Jorku. Tam, przez kilka miesięcy [wiosna-lato 1966] Jimi ze zmontowaną przez niego kapelą Blue Flames dawał co nocne koncerty, które szybko stały się nowojarską sensacją. Początkowo było to trio z Dannym Caseyem na bębnach i Randym Palmerem na basie. Szybko jednak Jimi rozszerzył grupę do kwartetu. Gdy testował na tyłach Manny Music przy 48 Ulicy nowo kupionego Stratocastera, spotkał czwartego do kapeli. Był to 15-letni uciekinier z domu w Californi, Randy Wolfe. Sam Randy tak o tym opowiada: "Nasze oczy spotkały się i zapytałem, czy mogę pokazać mu parę zagrywek. Dał mi Strata i trochę pograłem. Jimi kazał mi przyjść wieczorem do "Cafe Wha?" Pograłem z nimi tej nocy i przez wszystkie następne. Do końca nie wiedziałem, że Jimi nazywa sie Hendrix. Dla mnie cały czas był to Jimi James."

Ponieważ w zespole było dwóch Randych, Jimi nadał im przezwiska. Wolfe to był Randy California a Palmer Randy - Texas. To przezwisko California spodobało się Wolfemu i później używał go we własnej kapeli "The Spirit". Jimi miał dużo większe od kolegów umiejętności i doświadczenie. Dlatego przed koncertami dawał im szybkie lekcje. Odbywały się one w kotłowni [boiler room] klubu "Cafe Wha?". Tam znajdowała się garderoba i pokój wypoczynkowy zespołu. Tam też Jimi nauczył ich jak grać "Hey Joe", "Wild Thing" i rhytm and bluesowe standardy {Jimi zdecydował by grać "Hey Joe" w rytmie wolniejszym od orginału}.

W zespole Jimi śpiewał i grał pierwszą gitarę, a California dodawał rytm i czasem efekty slide-guitar robione z pomocą szyjki od butelki po "7-Up". Początkowo i Jimi i Randy grali na wspólnym wzmacniaczu Sears Silvertone. Później Jimi dorobił się swojego wzmacniacza Fender Deluxe Reverb. Dopiero wtedy Jimi opanował do perfekcji swoją gitarę i jak wspomina jego przyjaciółka, Carol Shiroky "zaczął grać tak, że ściany i podłoga drżały, a słuchaczom opadały szczęki." A nie byle jacy to byli słuchacze. "Cafe Wha?" był wielką nowojorską atrakcją. Przychodzili tu znani aktorzy. Częstymi gośćmi byli aktorzy Sean Connery i James Coburn. Przychodziło wielu muzyków. Richie Havens, który grywał w pobliskim "Night Owl" przyprowadzał do Cafe Wha? swoich angielskich znajomych, muzyków z grup The Kinks i The Yarbirds. Havens tak to wspomina: "Oni wychodzili po koncertach w "Wha?" roztrzęsieni i zaszokowani. Rozumieliśmy wszyscy, że Jimi to już inna liga i że nigdy mu nie dorównamy."


Jednym z zachwyconych Jimim gości "Cafe Wha?" był legendarny bluesman z Chicago, Mike Bloomfield, który wspomina, iż po usłyszeniu Jimiego miał problemy z oceną własnych umiejętności gitarowych i że było to dla niego istotnym problemem. Najważniejszym dla Jimiego gościem "Wha?" był jego idol Bob Dylan. Dylan przyszedł posłuchać Jimiego pewnej czerwcowej nocy. Tak opowiada o tym Carol Shiroky: "Po koncercie poszliśmy wszyscy do Kettle of Fish na drinka. Jimi był ogromnie zmieszany i onieśmielony. Pewnie dlatego Bob i Jimi nie porozmawiali ze sobą. Dylan opowiadał o swoim spotkaniu z wielkim jazzmanem Theleniousem Monkiem. Opowiadał, że przedstawił się Monkowi jako muzyk folkowy a Monk odpowiedział - "Tak na prawdę to my wszyscy gramy folk."Jimiemu bardzo spodobała się ta opowieść i żartował potem, że tak naprawdę to on gra folk."

I jeszcze taka ciekawostka. Jednym z kawałków granych przez Blue Flames w "Wha?" był cover "Rain" The Beatles, w którym Jimi naśladował wokal Johna Lennona.



The Blue Flames koncertowali nie tylko w Cafe Wha?. Grywali też w innych miejscach, ale dane mam bardzo niepewne. Na pewno pod koniec lipca dali koncert w nowojorskim Harlemie. W samym Wha? Jimi grywał nie tylko z Blue Flames. Grywał z zespołami goszczącymi w klubie a 28 lipca zagrał z "domową" kapelą Cafe Wha? Był to stały klubowy zespół, którego liderem był basista Tommy Butler. Jimi zagrał z Butlerem i jego perkusistą, którego nazwiska nie znam. Ciekawy był to set, gdyż panowie zagrali bez żadnych przygotowań i tuż przed występem ustalili co będą grać. Drugiego i trzeciego sierpnia w Nowym Jorku dali dwa koncerty The Animals. Po koncercie, w kuluarach Ondine, Linda Keith spotkała się z Chasem Chandlerem. Opowiedziała mu o Jimim i zaprosiła na koncert do Wha? Chandler przyszedl do Wha? czwartego sierpnia. Opowiadał później, iż te chwile gdy usłyszał po raz pierwszy "Hey Joe" w wykonaniu Jimiego zostaną na zawsze w jego pamięci. Po tym koncercie w pobliskim Kettle of Fish odbyło się pierwsze businessowe spotkanie Chandlera z Hendrixem. Na początku sierpnia zespół opuścił perkusista Danny Casey. Jego miejsce zajął Danny Taylor. W tym samym czasie Jimi rozszerzył skład zespołu o 16-letniego Marka "Moogy" Klingmana. Mark grał na organach i harmonijce ustnej.

Chas Chandler zdecydował, że "Hey Joe" trafi na pierwszy wydany w Anglii singiel Jimiego. Pomysł okazał się znakomity.

Z.L.



Randy California. Miał to szczęście, że będąc zagubionym nieco 15-latkiem, wpadł w sklepie muzycznym na Jimiego. Wtedy, w Cafe Wha?, zaczęła się jego kariera muzyczna. Jimi uważał, iż Randy ma wielki talent i już wtedy, tego 15-latka, uważał za bardzo dobrego gitarzystę. Randy, we wszystkich wywiadach, nazywa Hendrixa przyjacielem, nauczycielem i mistrzem.

 

Jimi miał zwyczaj w czasie podróży, w samolotach, autokarach, pisać na luźnych karteluszkach wstępne szkice tekstów. Później, najczęściej w hotelach, po koncertach, tekst nabierał ostatecznego szlifu. Jimi zapisywał teksty na hotelowych papeteriach.


Lub w zeszytach z tekstami...


Jimi napisał ponad sto tekstów piosenek.


Jimi przy pracy nad tekstem.Grafika Thomasa Yeatesa


 


Za kulisami Monterey Pop Festival. Do występu jeszcze kilka godzin, lecz jak widzicie atmosfera mocno napięta. Z tyłu za Jimim Noel Redding i John Enwistle z The Who.

Ale po kolei...

Dla Jimiego The Beatles byli mistrzami. Jak mówił podziwiał ich muzykę i kochał kreatywną wolność, którą w tej muzyce odnajdował. Pierwszego czerwca 1967 roku miało miejsce bardzo ważne wydarzenie w świecie muzyki. Premiera albumu "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band". Nowe brzmienie, nowe standardy. Wielki przełom w ruchu muzycznym zwanym psychedelia. Wielu muzycznych publicystów zakłada, że psychedelia zaczęła sie od "Sierżanta Pieprza", ale to dygresja.

Album "The Experienced" wysoko uplasował się na brytyjskiej top - liście i zespół Jimiego zaczął już być bardzo pozytywnie postrzegany przez świat muzyczny UK. Menager The Beatles, Brian Epstein zorganizował The Experience koncert w London Saville Theatre. Publiczność Saville żyła "Sierżantem Pieprzem" i gdy Hendrix Experience zagrali swoją wersję, widzowie wpadli w zachwyt. Wsród zachwyconych byli też Paul Mc'Cartney i George Harrison. Tak tą wersję skomentował Mc'Cartney: "...Po prostu niewiarygodne. Świetne. Najlepsza interpretacja naszego kawałka jaką kiedykolwiek słyszałem."


Podziw Mc'Cartneya zaowocował udziałem Experience w Monterey Pop Festival. Paul Mc'Cartney był gościem honorowym festiwalu i postacią w świecie muzycznym bardzo znaczącą. Mc'Cartney zarekomendował Jimiego organizatorom festiwalu, Lou Adlerowi i Johnowi Phillipsowi {lider The Mamas and the Papas}. Mimo, iż nie znali muzyki Hendrixa, przekonał ich, że Experience warci są by wystąpić na tej znamienitej imprezie. Organizatorzy zadbali o wielką muzyczną różnorodność festiwalu. Obok młodych psychedelicznych kapel z Los Angeles i San Francisko zaproszono wielkie sławy z bardzo różnych muzycznych kręgów. Na festiwalu wystąpili Lou Rawls, Simon i Garfunkel, Otis Redding....

The Experience zagrali w dniu kończącym festiwal, w niedzielę. W tym dniu zagrali też: Indyjski mistrz sitaru Ravi Shankar, Greateful Dead, Blues Project i The Who. Na zapleczu sceny kilka godzin trwały deliberacje pomiedzy The Who i The Experience kto ma pierwszy wejść na scenę. Nikt nie chciał grać po "konkurencji". Sporu nie dało się rozstrzygnąć i zaczęło być "ostro". Sprawę rozwiązał John Phillips. Powiedział: "Rzucamy monetę i niech to rozstrzygnie ostatecznie. Koniec awantur." Wygrali The Who. Jimi wskoczył na krzeslo i wykrzyknął: "Skoro mam grać po The Who, wolę powyrywać progi z gitary". Ale występ Who oglądnął i dobrze go potem wspominał. A The Who faktycznie mocno naenergetyzowali publiczność. Zagrali z niesamowitą pasją, która na końcu występu przerodziła się w prawdziwą furię. Zakończyli występ "My Generation" w mocno destrukcyjnym stylu. Pete Towshend rozbijał na strzępy gitarę, a Roger Doltrey szalał z mikrofonem, który w końcu też zakończył żywot. Na końcu, gdy na scenę wypłynęły kłęby dymu, Keith Moon porozrzucał z hukiem swój zestaw perkusyjny, a wszystko to przy ryku ostrych sprzężeń wzmacniaczy.


Tak jak się Hendrix spodziewał, The Who udowodnili, że po ich występie trudno będzie zdobyć zainteresowanie publiczności. Problemem było też to, że jak The Who byli już w 1967 dość w USA znani, tak Experience kojarzyło bardzo niewielu. Owszem, liczyli się w Europie, ale w Stanach? Dla czterdziestu dyktujących muzyczne mody i praktycznie decydujących czego należy słuchać amerykańskich radiostacji, Experience byli zbyt trudnym zespołem. Nie mieli ochoty ich lansować i w Stanach nie zaistnieli. Trochę pomogło, że występ zapowiedział Brian Jones [tak, Stones], ale i tak aplauzu nie było. Raczej grzecznościowe brawka. A jednak Hendrix wygrał. To, co pokazał zaskoczyło i na prawdę zaszokowało publiczność. Jimi tym jednym występem zdobył Amerykę. Jimi genialnie obmyślił ten spektakl. Ile zaplanował, a ile narodziło się spontanicznie, nigdy się nie dowiemy. Ale już sam dobór i kolejność utworów był świetnie przemyślany. Experience zaczęli od niezwykle energetycznie zagranych coverow: "Killing Floor" Howlina Wolfa i "Rock Me Baby" B.B Kinga. Po niesamowicie mocno zagranym "Can You See Me" publiczność odpoczęła nieco, przy przepięknej "The Wind Cries Mary" [znakomity pomysł]. Potem jeszcze jeden cover. Jimi zaśpiewał "Like a Rolling Stone" Dylana. A zaśpiewał niezwykle. Jak by opowiadał własną historię. Własny ból. Udało mu się utrzymać ten nastrój przy "Hey Joe". A potem, no cóż, zaczęło się to, co zakończyło występ. "Wild Thing". Niezapomnniane. W kilku Hendrixowskich publikacjach, rozdziały o Monterey Festival, mają tytuł "Wild Thing". Jimi zapowiedział ten utwór. Powiedział: "Zaśpiewam wam Angielsko-Amerykański hymn......... Chcę też teraz poświęcić coś, co na prawdę kocham." I zagrali. Opisywanie tego wykonania mija się z celem. Było nieprawdopodobnie emocjonalne, dzikie, szalone, przepełnione erotyzmem. Mocne efekty, sprzężenia, niepokojący puls basu i perkusji podkręcały emocje do maximum. Niezwykły efekt dało bardzo zręczne wplecenie fragmentu "Strangers in the Night" Franka Sinatry. Skończyło się na podpaleniu i rozbiciu gitary. Jednak jak destrukcja Towshenda kojarzyła się z wściekłością, wrecz furią, performance Jimiego cały czas pełen był erotyki i trudnego do określenia piękna. Nieraz spotykałem się ze stwierdzeniem, że Jimi na scenie zrastał się z gitarą. Gitara stawała się jego częścią. Byli jednym ciałem. W tym Montereyowskim "Wild Thing" szczególnie mocno to się działo. Kiedy Jimi niszczył gitarę, to jakby niszczył i poświęcał część siebie. Zespół zszedł ze sceny w ciszy. Publiczność takiego koncertu jeszcze nie widziała i ludzie musieli się otrząsnąć. Szaleństwo zaczęło się po chwili. Myślę, że rock nigdy nie doświadczył takiej wybuchowej mieszanki energii, erotyzmu i dzikości, na prawdę Wild Thing.


Jimi o Monterey:

"Wszystko było perfekcyjne. Takie jak chciałem. W UK myślę o Ameryce każdego dnia. Tęsknię. Jestem Amerykaninem. Chciałem, by moi rodacy mnie zobaczyli. Chciałem też sprawdzić, czy możemy tam zaistnieć. I zrobiliśmy to. Zrobiliśmy to po swojemu. To było tylko nasze i nikogo innego. Pokazaliśmy nasze rock-blues funky brzmienie i to na prawdę zwróciło uwagę ludzi. Czułem jakbyśmy naprowadzali cały świat na tą nową sztukę. Najbardziej ukochaną sztukę, która jest też we mnie. Dlatego zniszczyłem na końcu moją gitarę. Trzeba umieć poswięcić to, co się kocha. Kocham moją gitarę."


Ten występ, którym Jimi zdobył Amerykę, jakoś dziwnie nie został zauważony przez prasę. Dosłownie kilku dziennikarzy zauważyło Experience i te recenzje były bardzo pozytywne. Ciekawie wygłupił się magazyn "Billboard". Zacytuję wam tą kuriozalna "recenzję":

"The Jimi Hendrix Experience pokazali, że na pewno są experience, ale z muzyką niewiele mają wspólnego. Słuchaliśmy przeraźliwego skomlenia, kwików i wrzasków, którym towarzyszyła komicznie napuszona perkusja. Performance Hendrixa świetnie nadaje się do podburzania tłumów, ale sztuką nie jest. Podobne numery wymyślał Chuck Berry już 15 lat temu, ale on umiał to robić. Hendrix ma spore problemy z frazowaniem. Pieje jak kogut i wymachuje jak szaleniec gitarą, na której nie potrafi grać."


Ten bełkot w najmniejszym stopniu nie zaszkodził Hendrixowi i nie przeszkodził w triumfalnym powrocie do Ameryki. Zaszkodził natomiast "rozkoszny" Michael Jeffery. Załatwił zespołowi beznadziejną trasę i beznadziejne supportowanie grupie The Monkees. Chandler się autentycznie wściekł. Wykrzyczał, że teraz Experience powin